niedziela, 3 lutego 2013

Ku fiordom norweskim



Trochę liczb:
- Czas: 4 czerwca-4 lipca 2011
- Państwa: Niemcy, Szwecja, Norwegia
- Kilometry: 3200
- Średni dzienny dystans: 103 km
Poszło dętek:
- Dni: 31
- Dni deszczowych: wcale niedużo ;)
- Widziane łosie: 3
- Wywrócone łosie: 1
- Meszki: Miliard




                Nie jestem pewien czy byłem w pełni świadomy faktu że podjąłem się tak długiej wyprawy, tak dalekiej i samotnej oraz jak się okazywało momentami – tak ciężkiej. Moje myśli skupiały się wokół Skandynawii już od dłuższego czasu, jako o miejscu gdzie chcę pojechać bez względu na cokolwiek. Decyzja podjęta została może miesiąc przed wyruszeniem, nie mniej przygotowania odkładały się z dnia na dzień, a początek czerwca się zbliżał. Dokładniej 4 czerwca. Wszystko co potrzebne, poza właściwymi mapami udało się spakować i nie przekładać dnia wyjazdu. Późnym popołudniem po usłyszeniu niepewnego „powodzenia” od rodziców ruszyłem pokonując rowerem drogę do Lublina na PKP gdzie jeszcze raz pożegnali mnie i pomogli załadować się do przedziału. W wagonie okazało się drużyna znajomych jechała do Warszawy. Jeden facet w pociągu po usłyszeniu dokąd się wybieram był nieźle zaskoczony że jest jeszcze młodzież która robi coś innego niż jaranie zielska. W Warszawie przesiadka, trochę przysnąłem i bym nie zdążył się wypakować z rowerem z wagonu ale pomoc nadeszła. Za godzinę miałem już pociąg bezpośrednio do Szczecina. Całą noc po trochu przespałem i czuwałem, o siódmej z samego, pięknego rana byłem na miejscu. Była niedziela więc zanim znalazłem jedyny non stop otwarty kantor – trochę minęło i zwiedziłem przy okazji miasto. Jakiś Szwed jak się go o drogę zapytałem do owego kantoru powiedział mi tylko że na takim rowerze nigdzie nie ujadę, a szczególnie po Polsce. No to się przekonamy. Przed południem wyjechałem ze Stettina ( faktycznie, niemieckie to miasto w dużej części – czuć było ) i do granicy w palącym słońcu dojechałem. Co przyniosła zmiana kraju z Polski na Niemcy? Drogi lepsze o ile tylko się da i jakieś takie dziwne uczucie że wszystko jest na swoim miejscu i w porządku. Charakterystyczne ( nie wiem, może to tylko w tej części tak jest ) ale sporo domów mijanych miały dachy kryte grubą, ładną strzechą a same ściany bielone niczym w skansenie.

 Eggesin, za tą miejscowością na ścieżce rowerowej orientuję się że coś bagażnik słabo trzyma sakwy. Okazuje się że nie ma jednej śrubki która musiała być od dłuższego czasu poluzowana i teraz się zgubiła. Burza mózgu i wpadłem na pomysł, żeby dać śrubkę od błotnika bo jest identyczna. Wszystko się trzyma i jadę dalej. Ueckermunde nad Zalewem Szczecińskim, Anklam gdzie w barze tankuje wodę. Ludzie wylegują się nad rzeką przy moście w niedzielne popołudnie. Sielanka. W okolicach miejscowości Zussow celowo muszę zboczyć z trasy bo nie zapowiada się na znalezienie dobrego miejsca na nocleg. Za małą wioską rozbijam się na skraju lasu i rzepaku. Nadciągający mrok sprawia, że w kilka minut rozkładam schron by za chwilę słuchać grzmotów i bicia mocnego deszczu w ściany namiotu samemu pozostając o suchej nitce.
                Rano po zwinięciu obozu około godziny 8 jestem już w drodze, leśnej drodze która po kilkunastu km się kończy, a szkoda bo piękna. Dalej pędzę raz szosą raz ścieżkami, które o dziwo że rowerowe to są wyłożone kostką. Telepie niemiłosiernie ale lepsze to niż pobocze dróg szybkiego ruchu. Jacyś Niemcy z sakwami zatrzymują mnie i widać też lekko zniesmaczeni pytają jak długo jeszcze utrzyma się taka droga. Uprzejmie oznajmiłem że jeszcze się pomęczą.  Mijam Greifswald i bez zbędnych postoi dojeżdżam do Stralsund.  Tutaj zakupy , zwiedzać raczej nie ma czego ( chyba się myliłem ) więc udaję się na wyspę. Rugia wita mnie pochmurną pogodą, jednak nie deszczową więc jedzie się przyjemnie. Krajobrazy zmieniły się. Muszę przyznać że cała wyspa ma w sobie coś specyficznego czego nie umiem opisać.  W planie miałem zobaczyć Arkonę ( Ostatni bastion Pogaństwa który bronił się aż do 1168r ). Tutejszy gród chroniło z jednej strony 45 metrowe urwisko wpadające prosto do morza. W Sassnitz stwierdziłem jednak, że pominę kilka punktów na trasie wyprawy i od razu popłynę do Szwecji. W tym małym portowym miasteczku znalazłem się jak już ciemność zapadła. Po odszukaniu informacji w porcie dowiedziałem się że prom do Trelleborg odpływa dopiero o 2 w nocy, tak więc do tego czasu miałem kilka godzin podczas których oglądałem burzę na lądzie/sztorm na morzu oświetlony portowym światłem oraz raz po raz błyskawicami. Oprócz tego połamałem statyw do aparatu , przespałem się pod jakimś zadaszeniem oraz spotkałem w sumie 3 Polaków.  Bilet kosztował 20E, prom płynął około 3 godzin.

                Witamy w Skandynawii. Trelleborg. Fajne miasteczko, od razu po wyjściu z pokładu promu na tą ziemię dało się poczuć że to Skandynawia. Miasto do złudzenia przypominało mi budynki Szwedów w „Kozakach” . Ładna, ale i inna zabudowa niż dotychczasowo spotkana, czerwone dachy, na obrzeżach schludne domki. Więc poza chmurami podoba mi się. Ruszam na północ. Krajobrazy w 98% rolnicze i ten stan rzeczy utrzyma się aż mniej więcej do poziomu Goteborga. Zielono i żółto. Po drodze w Svedali robię zakupy oraz wstępuję do Biblioteki gdzie bardzo miła pani gdy usłyszała że chciałbym zrobić zdjęcia mapom pokiwała głową że nie . Skserowała mi natomiast kilka kolorowych stron mapy Szwecji z atlasu które obejmowały aż Oslo a do tego były w odpowiedniej skali. Pięknie podziękowałem i ruszyłem dalej. W okolicach Lund oprócz ścieżek rowerowych przecinałem ścieżki przeznaczone dla konnych turystów. Wieczorem, w pobliżu Billesholm, niedaleko od Helsingborga rozkładam namiot bez żadnych obaw jak w przypadku Niemiec. Jak wiadomo prawo w całej Skandynawii pozwala obozować wszędzie ( aby 50 m od zabudowań ), oczywiście zostawiając po sobie porządek. Do tego dochodzi fakt że jest to kraina dużo mniej zaludniona niż reszta Europy. Do tego dodam jeszcze kolejny drobny fakt, że wszystkie miejsca w których nocowałem były po prostu ładne albo przepiękne.
                Na kolację prowiant z Polski, na śniadanie też. Ale właśnie się skończył i od tej pory będę przyswajał miejscowe, drogie kalorie.  Tak więc następny dzień, a drugi w Szwecji okazał się całkiem słoneczny, jedynie wiatr utrudniał jazdę.  Postanowiłem kupić wodę, nie znając ceny (dużo za dużej ) poprosiłem o takową i po tym brałem już tylko ze stacji bądź od ludzi ( nawiasem mówiąc wodę z kranu mają naprawdę dobrą ).  Mijam Astorp, Angelholm, Laholm gdzie z ciekawości zapytałem się o cenę noclegu w pierwszym lepszym hotelu ( były dwa ) . 800 koron jeśli mnie pamięć nie myli a więc delikatnie podziękowałem,  dostałem mapę okolicy po czym ruszyłem dalej. Aż do Halmstadu prowadziła ścieżka rowerowa w malowniczej scenerii. Gdy miasto zaczynało się pojawiać przede mną robiło się już powoli mrocznie. Niedaleko jakiejś fabryki, na pofalowanym podłożu rozbijam namiot i zabieram się za kolację – apelmose + makaron + mleko (z proszku ) . Serdecznie nie polecam;)

                 Następnego dnia pierwszym działaniem było odszukanie miejsca gdzie mogę podładować komórkę. Deszcz lał z nieba więc spędziłem dobre 2 godziny w bibliotece miejskiej ( imponująca ) gdzie pooglądałem jakieś foldery, gazetki, tymczasem komórka dobiła do 100%. Robiło się względnie późno, deszcz nie ustawał więc ruszyłem niechętnie w drogę do Falkenbergu odbijając w stronę morza zamiast pędzić główną trasą. Im bliżej wody tym więcej wody również lało się z nieba. Gdy jechałem tuż obok wybrzeża gdzie wzburzone fale rozbijały się o skały, wiatr nabierał niesamowitych prędkości. W pewnym momencie po prostu trzeba było zatrzymać się na przystanku, co dawało z lekka ochronę przed żywiołem. Wtedy pozostało mi  tylko zjedzenie „Marii”. Paczka się skończyła więc dalej. Cały mokry przejechałem przez Falkenberg robiąc małe zakupy po drodze. Następnym punktem na trasie było Ullared oddalone o około 32 km. Chmury powoli się rozpływały na niebie. Wjeżdżałem w rejon większego zagęszczenia jezior, krajobraz zmieniał się z rolniczego w leśny. Doprawdy imponujące są zachody słońca nad jeziorami północy. Dzisiaj zachodzące słońce nadawało im pięknego złotego koloru. Znalazłem miejsce przy wodzie z takim widokiem, że potem  żałowałem pojechania jeszcze dalej kilkunastu kilometrów. W końcu rozłożyłem się w połowie między główną drogą a jakimś gospodarstwem. Dookoła zieloniutkie łąki i lasy, komary mordowały, na szczęście nie meszki. Jeszcze nie meszki…
               Następnego dnia do południa wietrznie. Omijam szerokim łukiem Goteborg dzięki czemu trafiam na dosyć długi, kilkukilometrowy podjazd który kończy się jakąś małą mieściną na szczycie skąd rozciąga się niezła panorama.  Wjeżdżając  nieźle się zgrzałem natomiast zjeżdżając trzeba było założyć wind stoper. Za miejscowością Alingsas tuż przy jeziorku z trudem znajduję kawałek miejsca na ścieżce która biegnie między skalistym brzegiem a stromym wzniesieniem porośniętym lasem.  Jest naprawdę nieźle.

             Rano jak wstawałem mało brakowało a bym wpadł  wślizgiem do wody. Pokręciłem się trochę po okolicy robiąc zdjęcia po czym niechętnie odjechałem z tego pięknego miejsca. Niedaleko jest miasto – Trollhattan! Trochę okrężną drogą dojeżdżam do Lilla Edet skąd kieruję się na Autostradę z zamiarem skrócenia sobie trasy do Uddevali. Wszystko pięknie, kierowcy trąbią czasami  a ja osiągam zawrotne prędkości. W pewnym momencie przemknęła drugą stroną milicja. Capneli mnie gdy byłem już na zjeździe do miasta. Wychodzi z radiowozu dwóch Szwedów, z czego rzecz jasna jeden był czarnoskóry.  Jak się okazało byli bardzo mili i szło się dogadać, próbowali wskazać lepszą drogę. Pouczenie i groźba że wyślą mnie z powrotem do Polski jak jeszcze raz wjadę na autostradę. I to tyle, rozjechaliśmy się, ja w poszukiwaniu marketu gdzie zaopatrzyłem się na dłużej. Odszukałem właściwą drogę i jechałem aż do zmroku ( który tutaj o tej porze nadchodzi naprawdę późno ). Większość trasy to jakiś rezerwat, klimaty często bagienne, lasy, czasami wioska. Przy drodze pasie się nawet łoś!
                Kolejny dzień to ostatnie kilometry Szwecji. Norwegia wita słońcem . Pierwszym większym miastem jest Halden gdzie zatrzymuję się dłużej zwiedzając bastion/fortecę Fredriksten z XVIIw. górujący nad miastem. Wieczorem dojeżdżam do Sarpsborga gdzie mam problem ze znalezieniem miejsca na nocleg. W końcu znajduję ustronne miejsce na wzniesieniu , osłonięte od widoku w samym centrum osiedla z domkami.

               Dalej kieruję się na zachód żeby nie jechać główną drogą. Tak dojeżdżam do Fredrikstat. Od pewnego czasu plastikowy pedał zaczął się rozlatywać i teraz całkiem odleciał. Jest niedziela i wszystkie sklepy/serwisy zamknięte tak więc prowizorycznie montuję ten strzępek i jazdę mam utrudnioną, ale możliwą.  Powolutku dojeżdżam do Moss nad Oslofjorden. Dalej coraz ciekawsze widoki psuje niewygoda jazdy. Docieram jedynie na przedmieścia Oslo, przed miasto o nazwie Ski. Nocuje w zieloniutkim polu.
Rano pogoda gorsza być nie może na spakowanie się i wyruszenie. Otóż jest zimno, pada, mgła i nastrój depresyjny, który poprawia się po znalezieniu sklepu w którym młody Norweg montuje mi darmo dosyć drogie, ale i porządne tak zwane pedały ( wytrzymały kolejne 8k km ). Wszystko się trzyma jak należy więc można jechać na podbój Oslo.
               Z przejechaniem przez stolicę i dostanie się w co ciekawsze miejsca większych problemów nie było, wszędzie biegną ścieżki rowerowe. Miasto znajduje się na zakończeniu Oslofjordu który wcina się na około 100km w głąb lądu i mimo nazwy nie jest fiordem ( w sensie geologicznym ). Kilka godzin zwiedzam i odpoczywam w centrum  – niezwykle pięknie się prezentuje. Uśmiechnięci ludzie spacerują sobie beztrosko po alejkach. Za miesiąc przeżyją tutaj szok..
                Wyjechanie zajęło dużo czasu, jak to ze stolicy. Przebijam się przez ring 1, ring 2 i ring 3, w oddali widać znaną skocznię w Holmenkollen.  W miarę oddalania się od Oslo coraz mniej ludzi a coraz więcej przyrody. Kieruję się na Hanefoss. Problem w tym że w pewnym momencie nie zawróciłem z jakiejś nieutwardzonej ścieżyny. Chciałem sobie zrobić skrót, co przy braku bardzo dokładnej mapy było błędem. Spotykam jakąś panią co po górskim szlaku jeździ sobie konno. Potwierdziła jak się zapytałem czy dobrze jadę na jakąś tam małą miejscowość, tylko, że później miałem wiele okazji żeby zbłądzić na rozstajach dróg, no i zbłądziłem. Mijam dwóch rowerzystów górskich i to jedyni ludzie do końca dnia spotkani w tej głuszy. Z jednej strony jestem zachwycony górskimi widokami północnej przyrody gęsto poprzecinanej zimnymi strumieniami.  Z drugiej strony zaczynam się denerwować bo robi się późno a nie wiem gdzie jestem wjeżdżając na kolejny podjazd po szutrowych ścieżkach.  W końcu wypatruje jakiś znak który prowadzi do Finstadt. Co najlepsze takie coś jest nawet na mojej mapie więc ruszam w tą stronę. Tylko 3 km. To było najdłuższe 3 km w moim życiu. Szlak jak w tatrach, więc sakwy w dłoń i 200 metrów do przodu, wracam po rower, przynoszę, biorę sakwy, idę, wracam i tak się męczę aż do zmroku. Nie muszę chyba pisać, że inaczej się nie dało… W pewnym momencie na mojej drodze pojawia się potok szeroki na 10 metrów i głęboki na tyle aby dało się przejść.  Mam do wyboru iść do jakiejś niewiadomej kładki 2 km dalej albo się przeprawiać. Tak więc sakwę z całym dobytkiem nad głową i powolutku posuwam się do przodu, wytężając wszystkie zmysły żeby się nie poślizgnąć. Z powrotem po drugą, z powrotem po rower. Udało się. Potok ten wpadał niedaleko do jeziora nad którym znalazłem około godziny 23 kawałek polany na którym się rozbiłem.  Dookoła cisza, w nocy jedynie bębnił deszcz o ściany namiotu.

               Robiąc sobie kolację zorientowałem się, że mam strasznie rozwalonego paznokcia na dużym palcu u nogi. Zdarty do połowy, widocznie sprawiłem to sobie przy przeprawie, woda była tak lodowata, że nie poczułem. Następnego dnia kończę odcinek tych 3 kilometrów ( dobre 2 godziny ). Finnstadt jest to ( nie wiem co tutaj wstawić ) które składa się z 3 zamkniętych domków, kranu z pitną wodą i stadka owiec z dzwoneczkami. Sielankę mają tutaj te owieczki skoro chodzą luzem i nie boją się ( w takiej dziczy nawet ) że coś je upoluje więc i mi raźniej się zrobiło. Tankuję wodę po czym trochę zdesperowany szukając ścieżki która mogłaby mnie zaprowadzić do cywilizacji okrążam jezioro przy którym znajduje się Finnstadt. Znaki dużo mi tutaj nie mówią, nie znam tych szlaków, nie znam norweskiego.  Jest jakaś tama przy której piję wodę prosto z jeziora ( krystalicznie czysta ), w oddali płynie dwóch facetów w łódce. Po trzech godzinach słyszę dzwoneczki owiec, znaczy jestem z powrotem w Finnstadt. Odnajduję rower i wtedy doznałem olśnienia i zarazem ostatniej myśli która może mnie stąd wyprowadzić. Przy małym płotku jak tu wjeżdżałem był znak przy którym była szutrowa droga, jedyna w to miejsce przejezdna dla samochodów.  Mogłem na to wcześniej wpaść.. Uciekło mi tylko kilka godzin na bezmyślnym błąkaniu się po pięknym norweskim odludziu.  Dobrze domyślałem się, że ta droga wyprowadzi mnie na jakąś główniejszą. Kilka kilometrów zjazdu i jestem na szosie, niedaleko jest obóz dla młodych, którzy machają strudzonemu rowerzyście. Kieruję się teraz już wiedząc o swoim położeniu w stronę Jevnaker. Przeogromny zjazd, dobre 12 km 16% nachylenia prosto do Jevnaker gdzie robię postój na ładowanie baterii i zakupy. Następnie Hanefoss – tutaj hitem jest to co możecie ujrzeć na zdjęciach – szum jak na Niagarze. Stąd drogą nr 7 ruszam do Bergen od którego dzieli mnie ponad 400km. Mijam podłużne, rynnowe jezioro Kroderen które jest przedsmakiem widoków jakie czekają przy fiordach na zachodnim wybrzeżu. W Gol spotykam rodzinkę z Polski, facet zajmuje się tutaj budowlanką. W mieście jest Stavkirke ( drewniany kościół ), jednak płatne wejście i już zamknięte. A do tego bardzo dobrze osłonięty mimo swoich rozmiarów. Nocleg kilkanaście km dalej znajduję tuż przy rzece.
                  W dalszej drodze momentami silny deszcz przerywa mi jazdę . Z atrakcji jakie mnie spotykają tego dnia to całkowite zniszczenie osi na której kręcą się pedały ( oczywiście nie mam klucza który by to dokręcił – zresztą gwint jest już tak starty, że wymaga całkowitej wymiany ) . Prowizorka nie daje rady, więc przez kilkanaście następnych kilometrów prowadzę w deszczu rower aż dochodzę do Geilo gdzie zastaje mnie mrok więc zrezygnowany idę spać.

                 Rano pierwsze co robię to poszukuję kogokolwiek kto jest w stanie mi pomóc. Miejscowość ta mimo że nieduża to sportowo nastawiona do życia ( głównie narciarsko ) . Młody spec w sklepie sportowo-turystycznym podejmuje się tego zadania. Ja w międzyczasie przyglądam się jak drugi Norweg przepuszcza narty przez specjalną maszynę. Przy rowerze były problemy ale w końcu się udało, za co byłem mu niesamowicie wdzięczny. Pieniędzy nie chciał, życzył tylko powodzenia.
                 Następny odcinek trasy był jednym z trudniejszych i najładniejszych. Na południu Hardangervidda, na północy Hallingskarvet. Sporo ciężkich podjazdów oraz tyle samo zimnych zjazdów polane obficie deszczem. Za to rekompensata w postaci widoków – góry, które mimo czerwca pokryte grubo śniegiem a w nich lodowate jeziora. Pogoda bardzo przewidywalna – widać jak na dłoni gdzie jakie chmury pędzą, gdzie będzie padać a gdzie słonce za chwilę wychynie.  Do Laponii daleko a już tutaj dotarli pseudo handlarze pseudo pamiątkami związanymi z reniferami, Saami, trolami.

Góry te kończą się ponad dwudziesto kilometrowym zjazdem przy którym zamarzłem chyba kilka razy.. I tutaj szacunek dla Norwegów bo koniec tego zjazdu to maleńka budka w której jest prąd, ciepła woda.. i oczywiście toaleta. Otwarte dla wszystkich. Zagrzewam się tutaj dwie godziny ładując baterie i robiąc „szamę”. Koniec dnia to kolejny ogromny zjazd tym razem ścieżką rowerową przy zboczach stromych gór skąd widok powala na kolana.. Z pionowych ścian skalnych widać białe linie – wodospady. Ścieżka biegnie raz przy drodze , raz odbija w stronę przepaści pozostawiając tunele tylko dla samochodów. Za miejscowością Eidfjord, przy Hardangerfjordzie rozbijam namiot.

                    Poranna jazda wzdłuż fiordu dobrze działa na psychikę ;) Docieram do przystani w Kinsarviku. Czekając na prom gotuję sobie obiad. Podjeżdża sakwiarz z Niemiec z którym trochę rozmawiam, jedzie sam na Nordkapp. On też zajmuje się obiadem. Mimo niedzieli nie trzeba było długo czekać, prom podpływa, samochody wjeżdżają, facet sprzedaje bilety ( średnio 30—50 koron za taki przejazd ).

 Na pokładzie widać wyraźnie kto płynie pierwszy raz a dla kogo to norma. Żegnam się z Niemcem i wysiadam, prom płynie jeszcze do kolejnej  przystani. Ląduję w Utne skąd ruszam wzdłuż Hardangerfjordu do Jondal. Tutaj prom do Torvikbygd. Jacyś Niemcy z przyczepką kempingową pytają o podróż. Pojawia się deszcz który na zmianę ze słońcem pojawia się i znika. Raz tak przywalił, że trzeba było kryć się pod wywróconym drzewem. Wieczorem przejeżdżam przez dolinę żywcem wyjętą z Władcy Pierścieni ( albo z temu podobnych klimatów ) . Coś w tym jest bo tej nocy oprócz miliardów meszek jakiś stwór mógł mnie pożreć. O trzeciej nad ranem ( więc w ciemnej nocy jeszcze ) z różnych stron namiotu , raz bliżej, raz dalej coś wydawało tak zatrważający dźwięk, że przestawałem oddychać. Opisałbym to jak szczekanie stu kilowego psa, ciężkie i ponure a zarazem donośne. No nic.. przeżyłem, nie był głodny.
Rano po ujechaniu stu metrów i pobraniu wody ze strumienia poszła dętka. Wymiana odbyła się na przystanku autobusowym. W Eikelandsosen uzupełniam zapasy „Marii” oraz marmolady. Z Hattvik promem  płynę do Osoyro z którego już mam rzut beretem do Bergen. A dokładniej 30 km które wydają się być początkiem Bergen.
                 Jak wygląda Bergen ? Mnóstwo domków rozsianych na ogromnej przestrzeni, na wybrzeżach. Centrum oczywiście posiada większe budowle ale zapamiętałem to miasto bardziej tak miasteczkowo. Pod względem liczby ludności 100 tys mniej niż w Lublinie  a jest drugim co do wielkości miastem Norwegii. Można się oczywiście zaopatrzyć w spam pamiątek związanych głównie z Vikingami.  Wyjazd z, był równie długi co wjazd do , bardzo rozproszone miasto. Rozbiłem się gdzieś na obrzeżach, wieczorem do namiotu zajrzał mi facet co spacerował z psem.

                   Następnego dnia słonecznie więc robię „stówę” zostawiając za sobą Hordaland a wjeżdżam w Sogn Og Fjordane. Przeprawa na drugi brzeg Sognefiordu i robię jeszcze dużo km korzystając z tego, że słońce zachodzi po 23. Następnego dnia znów podążam wzdłuż najdłuższego fiordu Europy. Widoki – nieziemskie.
Mijam ogromny wodospad którego nazwy nie zapamiętałem. Przejeżdżając obok momentalnie zamokłem. Mijam tunel długości 7km z zakazem wjazdu dla rowerów. Mijam piękne drewniane kościółki i nieliczne miejscowości, cały czas mając po prawej fiord, po lewej piękne góry. Jeszcze a propo tuneli bo było ich kilka, był nawet taki przy którego wlocie z obu stron były skrzynki a w nich latarki ( rozładowane ) ponieważ przez niespełna kilometr był całkowity mrok. Zazwyczaj jednak co kilkadziesiąt metrów są rozmieszczone na suficie żółte, niezbyt jasne światła. W końcu pod wieczór dojeżdżam do Solvorn gdzie coś mnie podkusiło ( może zła pogoda ? ) żeby zapytać się o nocleg w hotelu. 1100 koron. Znalazłem sobie więc darmową, wyniosłą ponad miasteczko górkę na której się rozbiłem mając epicki widok na zamglony drugi brzeg, na którym stoi Stavkirke w Urnes.
               Następnego dnia prom zabrał mnie do owego kościółka. 1130, najstarszy zachowany kościół klepkowy, piękne zdobienia, kolorek drewna bardzo ciemny, akurat oglądałem go we mgle i deszczu więc robił wrażenie choć skromniejszy od Stavkirke w Lom czy Bergen. Oczywiście na liście UNESCO. Następne 30 km wzdłuż Lusterfjorden i jestem w Sogndal gdzie kończy się etap fiordów a zaczyna piękna droga przez mękę. Otóż przez następne kilka h wjeżdżam z poziomu morza na ponad 1400m. Oppland oraz Park Narodowy Jotunheim. Kraina przepiękna w swej surowości, idealna sceneria dla tego co jest opisane w sagach. Po prawej mijam Galdhopiggen – najwyższy szczyt Norwegii (2469m.n.p.m)

Od pewnego momentu mogę się już tylko cieszyć baaardzo długim zjazdem prosto do Lom, jako wynagrodzenie za podjazd. Jednak jeszcze w Jotunheimie rozbijam namiot, co ciekawe na mchach i porostach wśród których płynęła woda którą tylko słyszałem.
Następny dzień zaczynam od zjazdu do Lom gdzie uzupełniam zapasy Marii oraz zwiedzam to i owo ( czyli kolejny Stavkirke )
                Powoli zmienia się krajobraz wraz z długą i nużącą drogą do Lillehammer. Tutaj pada mi drugi raz dętka. Miasto znane jest jako stolica sportów zimowych, a ja natrafiłem na ogromny peleton. Dalej kieruję się do Hamar i Elverum. Tutaj na stacji benzynowej pewien facet doradza mi bardzo dobrą drogę ( czyli po przeciwnej stronie rzeki ) Zero ruchu, droga bardzo ładna i tak docieram do Kongsvinger. W towarzystwie meszek rozbijam się przy jeziorku.
                 Następny dzień jakby bardziej pochmurny a ja wkraczam ponownie do Szwecji. Puste drogi biegnące przez niekończące się lasy – poezja. Torsby – kupuję mapę z łosiem na okładce. Szwedzi pod supermarketem masowo sprzedają truskawki w budkach przypominających… truskawki!
Jadę dalej przez lasy i jeziora. Wieczór więc szukanie miejsca na spanie – prosta sprawa bo co chwilę jeziora, przy nich często parkingi. Gdy późnym wieczorem pływam sobie na pusty już dawno parking przyjeżdża jeszcze dziadzio ze swoją wnuczką, która widocznie zaciekawiona rowerem z bagażami zmusza dziadka żeby mnie wypytał gdzie jadę i po co ;)

               Następnego dnia, który słońca mi nie szczędził pozwoliłem sobie na małą burżuazję w postaci zimniutkiego soku śliwkowego. Mijam takie miasta jak Hagforss, Filipstadt i docieram do Orebro. Miasto to leży przy jeziorze ( całkiem sporym ) Hjalmaren oraz bagnistych terenach na których utworzono jakiś park z niezłą infrastrukturą rowerową i nie tylko. To był chyba weekend sądząc po ilościach ludzi którzy postanowili aktywnie spędzić czas w te upalne dni.

              Nocleg przed Katrineholmem, za miejscowością Vingaker nad jeziorem rzecz jasna. Oprócz jeziorka pięknie wykoszony trawnik, parking, ławeczka, toaleta, kranik z pitną wodą i rozłożyste drzewo więc postanowiłem zostać tu na dłużej. Ot, po prostu odpocząć dzień, podładować akumulatory swoje, aparatu i komórki, popływać. Czego chcieć więcej, no może jedynie tego żeby mnie szczypawy nie nachodziły w namiocie ( bardzo mądra próba zniszczenia tej plagi zakończyła się 1-0 dla robactwa w postaci przypalonego namiotu ). Tak więc mija dzień wolny od jazdy, ja kończę książkę i jadę dalej w stronę Sztokholmu.
                Stolicę Szwecji zahaczam w niedużym stopniu, nie zapuszczając się do centrum i udaję się do Nynashamn. Jest to miasto portowe obsługujące Sztokholm a leżące 50 km na południe. Tutaj po kupieniu biletu (ok. 350zł z rowerem)  przyglądam się temu co przypływa i odpływa przegryzając czekoladą, której kupiłem za ostatnie pieniądze.
               Na pokładzie wreszcie prysznic po miesiącu. A i to nie od razu bo dopiero jak ludzie wymiękli, przestali okupować łazienki i poszli spać. Wyszedłem na pokład by zanurzyć się w „Not Unlike The Waves” Agalloch która to muzyka idealnie pasowała do nocnego przecinania fal Bałtyku.
O 3 w nocy łagodne kołysanie szybko mnie uśpiło w fotelu.

Przed południem byłem już w Gdańsku. Zobaczyłem kilka ciekawszych miejsc Trójmiasta gdyż dopiero o 22 miałem pociąg z Gdyni do Lublina. Nocna jazda z dosyć ciekawym człowiekiem którego poratowałem piwem ( niestety tylko szwedzkim ) za co on potem poratował mnie finansowo gdy okazało się, że jadę na złym bilecie.
             Lublin deszczowo przyjął tułacza ale już mi było wszystko jedno gdyż za 30km czekał mnie koniec wyprawy, prysznic i dobry obiad. ;)

Mapka trasy:





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz