Trochę liczb:
- Czas: 4 czerwca-4 lipca 2011
- Państwa: Niemcy, Szwecja, Norwegia
- Kilometry: 3200
- Średni dzienny dystans: 103 km
- Średni dzienny dystans: 103 km
- Poszło dętek: 2
- Dni: 31
- Dni deszczowych: wcale niedużo ;)
- Widziane łosie: 3
- Wywrócone łosie: 1
- Meszki: Miliard
- Dni: 31
- Dni deszczowych: wcale niedużo ;)
- Widziane łosie: 3
- Wywrócone łosie: 1
- Meszki: Miliard
Nie jestem pewien czy byłem w pełni świadomy faktu że
podjąłem się tak długiej wyprawy, tak dalekiej i samotnej oraz jak się
okazywało momentami – tak ciężkiej. Moje myśli skupiały się wokół Skandynawii
już od dłuższego czasu, jako o miejscu gdzie chcę pojechać bez względu na
cokolwiek. Decyzja podjęta została może miesiąc przed wyruszeniem, nie mniej
przygotowania odkładały się z dnia na dzień, a początek czerwca się zbliżał.
Dokładniej 4 czerwca. Wszystko co potrzebne, poza właściwymi mapami udało się
spakować i nie przekładać dnia wyjazdu. Późnym popołudniem po usłyszeniu
niepewnego „powodzenia” od rodziców ruszyłem pokonując rowerem drogę do Lublina
na PKP gdzie jeszcze raz pożegnali mnie i pomogli załadować się do przedziału.
W wagonie okazało się drużyna znajomych jechała do Warszawy. Jeden facet w
pociągu po usłyszeniu dokąd się wybieram był nieźle zaskoczony że jest jeszcze
młodzież która robi coś innego niż jaranie zielska. W Warszawie przesiadka,
trochę przysnąłem i bym nie zdążył się wypakować z rowerem z wagonu ale pomoc
nadeszła. Za godzinę miałem już pociąg bezpośrednio do Szczecina. Całą noc po
trochu przespałem i czuwałem, o siódmej z samego, pięknego rana byłem na
miejscu. Była niedziela więc zanim znalazłem jedyny non stop otwarty kantor –
trochę minęło i zwiedziłem przy okazji miasto. Jakiś Szwed jak się go o drogę
zapytałem do owego kantoru powiedział mi tylko że na takim rowerze nigdzie nie
ujadę, a szczególnie po Polsce. No to się przekonamy. Przed południem
wyjechałem ze Stettina ( faktycznie, niemieckie to miasto w dużej części – czuć
było ) i do granicy w palącym słońcu dojechałem. Co przyniosła zmiana kraju z
Polski na Niemcy? Drogi lepsze o ile tylko się da i jakieś takie dziwne uczucie
że wszystko jest na swoim miejscu i w porządku. Charakterystyczne ( nie wiem,
może to tylko w tej części tak jest ) ale sporo domów mijanych miały dachy
kryte grubą, ładną strzechą a same ściany bielone niczym w skansenie.
Eggesin, za tą miejscowością na ścieżce rowerowej orientuję się że coś bagażnik słabo trzyma sakwy. Okazuje się że nie ma jednej śrubki która musiała być od dłuższego czasu poluzowana i teraz się zgubiła. Burza mózgu i wpadłem na pomysł, żeby dać śrubkę od błotnika bo jest identyczna. Wszystko się trzyma i jadę dalej. Ueckermunde nad Zalewem Szczecińskim, Anklam gdzie w barze tankuje wodę. Ludzie wylegują się nad rzeką przy moście w niedzielne popołudnie. Sielanka. W okolicach miejscowości Zussow celowo muszę zboczyć z trasy bo nie zapowiada się na znalezienie dobrego miejsca na nocleg. Za małą wioską rozbijam się na skraju lasu i rzepaku. Nadciągający mrok sprawia, że w kilka minut rozkładam schron by za chwilę słuchać grzmotów i bicia mocnego deszczu w ściany namiotu samemu pozostając o suchej nitce.
Eggesin, za tą miejscowością na ścieżce rowerowej orientuję się że coś bagażnik słabo trzyma sakwy. Okazuje się że nie ma jednej śrubki która musiała być od dłuższego czasu poluzowana i teraz się zgubiła. Burza mózgu i wpadłem na pomysł, żeby dać śrubkę od błotnika bo jest identyczna. Wszystko się trzyma i jadę dalej. Ueckermunde nad Zalewem Szczecińskim, Anklam gdzie w barze tankuje wodę. Ludzie wylegują się nad rzeką przy moście w niedzielne popołudnie. Sielanka. W okolicach miejscowości Zussow celowo muszę zboczyć z trasy bo nie zapowiada się na znalezienie dobrego miejsca na nocleg. Za małą wioską rozbijam się na skraju lasu i rzepaku. Nadciągający mrok sprawia, że w kilka minut rozkładam schron by za chwilę słuchać grzmotów i bicia mocnego deszczu w ściany namiotu samemu pozostając o suchej nitce.
Rano po zwinięciu obozu około godziny 8 jestem już w drodze,
leśnej drodze która po kilkunastu km się kończy, a szkoda bo piękna. Dalej
pędzę raz szosą raz ścieżkami, które o dziwo że rowerowe to są wyłożone kostką.
Telepie niemiłosiernie ale lepsze to niż pobocze dróg szybkiego ruchu. Jacyś
Niemcy z sakwami zatrzymują mnie i widać też lekko zniesmaczeni pytają jak
długo jeszcze utrzyma się taka droga. Uprzejmie oznajmiłem że jeszcze się
pomęczą. Mijam Greifswald i bez zbędnych
postoi dojeżdżam do Stralsund. Tutaj
zakupy , zwiedzać raczej nie ma czego ( chyba się myliłem ) więc udaję się na
wyspę. Rugia wita mnie pochmurną pogodą, jednak nie deszczową więc jedzie się
przyjemnie. Krajobrazy zmieniły się. Muszę przyznać że cała wyspa ma w sobie
coś specyficznego czego nie umiem opisać.
W planie miałem zobaczyć Arkonę ( Ostatni bastion Pogaństwa który bronił
się aż do 1168r ). Tutejszy gród chroniło z jednej strony 45 metrowe urwisko
wpadające prosto do morza. W Sassnitz stwierdziłem jednak, że pominę kilka
punktów na trasie wyprawy i od razu popłynę do Szwecji. W tym małym portowym
miasteczku znalazłem się jak już ciemność zapadła. Po odszukaniu informacji w
porcie dowiedziałem się że prom do Trelleborg odpływa dopiero o 2 w nocy, tak
więc do tego czasu miałem kilka godzin podczas których oglądałem burzę na
lądzie/sztorm na morzu oświetlony portowym światłem oraz raz po raz
błyskawicami. Oprócz tego połamałem statyw do aparatu , przespałem się pod jakimś
zadaszeniem oraz spotkałem w sumie 3 Polaków.
Bilet kosztował 20E, prom płynął około 3 godzin.
Witamy w Skandynawii. Trelleborg. Fajne miasteczko, od razu
po wyjściu z pokładu promu na tą ziemię dało się poczuć że to Skandynawia.
Miasto do złudzenia przypominało mi budynki Szwedów w „Kozakach” . Ładna, ale i
inna zabudowa niż dotychczasowo spotkana, czerwone dachy, na obrzeżach schludne
domki. Więc poza chmurami podoba mi się. Ruszam na północ. Krajobrazy w 98%
rolnicze i ten stan rzeczy utrzyma się aż mniej więcej do poziomu Goteborga.
Zielono i żółto. Po drodze w Svedali robię zakupy oraz wstępuję do Biblioteki
gdzie bardzo miła pani gdy usłyszała że chciałbym zrobić zdjęcia mapom pokiwała
głową że nie . Skserowała mi natomiast kilka kolorowych stron mapy Szwecji z
atlasu które obejmowały aż Oslo a do tego były w odpowiedniej skali. Pięknie
podziękowałem i ruszyłem dalej. W okolicach Lund oprócz ścieżek rowerowych
przecinałem ścieżki przeznaczone dla konnych turystów. Wieczorem, w pobliżu
Billesholm, niedaleko od Helsingborga rozkładam namiot bez żadnych obaw jak w
przypadku Niemiec. Jak wiadomo prawo w całej Skandynawii pozwala obozować
wszędzie ( aby 50 m od zabudowań ), oczywiście zostawiając po sobie porządek.
Do tego dochodzi fakt że jest to kraina dużo mniej zaludniona niż reszta Europy.
Do tego dodam jeszcze kolejny drobny fakt, że wszystkie miejsca w których
nocowałem były po prostu ładne albo przepiękne.
Na kolację prowiant z Polski, na śniadanie też. Ale właśnie
się skończył i od tej pory będę przyswajał miejscowe, drogie kalorie. Tak więc następny dzień, a drugi w Szwecji
okazał się całkiem słoneczny, jedynie wiatr utrudniał jazdę. Postanowiłem kupić wodę, nie znając ceny
(dużo za dużej ) poprosiłem o takową i po tym brałem już tylko ze stacji bądź
od ludzi ( nawiasem mówiąc wodę z kranu mają naprawdę dobrą ). Mijam Astorp, Angelholm, Laholm gdzie z
ciekawości zapytałem się o cenę noclegu w pierwszym lepszym hotelu ( były dwa )
. 800 koron jeśli mnie pamięć nie myli a więc delikatnie podziękowałem, dostałem mapę okolicy po czym ruszyłem dalej.
Aż do Halmstadu prowadziła ścieżka rowerowa w malowniczej scenerii. Gdy miasto
zaczynało się pojawiać przede mną robiło się już powoli mrocznie. Niedaleko jakiejś
fabryki, na pofalowanym podłożu rozbijam namiot i zabieram się za kolację –
apelmose + makaron + mleko (z proszku ) . Serdecznie nie polecam;)
Następnego dnia pierwszym działaniem było odszukanie miejsca
gdzie mogę podładować komórkę. Deszcz lał z nieba więc spędziłem dobre 2
godziny w bibliotece miejskiej ( imponująca ) gdzie pooglądałem jakieś foldery,
gazetki, tymczasem komórka dobiła do 100%. Robiło się względnie późno, deszcz
nie ustawał więc ruszyłem niechętnie w drogę do Falkenbergu odbijając w stronę
morza zamiast pędzić główną trasą. Im bliżej wody tym więcej wody również lało
się z nieba. Gdy jechałem tuż obok wybrzeża gdzie wzburzone fale rozbijały się
o skały, wiatr nabierał niesamowitych prędkości. W pewnym momencie po prostu
trzeba było zatrzymać się na przystanku, co dawało z lekka ochronę przed
żywiołem. Wtedy pozostało mi tylko zjedzenie
„Marii”. Paczka się skończyła więc dalej. Cały mokry przejechałem przez
Falkenberg robiąc małe zakupy po drodze. Następnym punktem na trasie było
Ullared oddalone o około 32 km. Chmury powoli się rozpływały na niebie.
Wjeżdżałem w rejon większego zagęszczenia jezior, krajobraz zmieniał się z
rolniczego w leśny. Doprawdy imponujące są zachody słońca nad jeziorami
północy. Dzisiaj zachodzące słońce nadawało im pięknego złotego koloru.
Znalazłem miejsce przy wodzie z takim widokiem, że potem żałowałem pojechania jeszcze dalej kilkunastu
kilometrów. W końcu rozłożyłem się w połowie między główną drogą a jakimś
gospodarstwem. Dookoła zieloniutkie łąki i lasy, komary mordowały, na szczęście
nie meszki. Jeszcze nie meszki…
Następnego dnia do południa wietrznie. Omijam szerokim
łukiem Goteborg dzięki czemu trafiam na dosyć długi, kilkukilometrowy podjazd
który kończy się jakąś małą mieściną na szczycie skąd rozciąga się niezła
panorama. Wjeżdżając nieźle się zgrzałem natomiast zjeżdżając
trzeba było założyć wind stoper. Za miejscowością Alingsas tuż przy jeziorku z
trudem znajduję kawałek miejsca na ścieżce która biegnie między skalistym
brzegiem a stromym wzniesieniem porośniętym lasem. Jest naprawdę nieźle.
Rano jak wstawałem mało brakowało a bym wpadł wślizgiem do wody. Pokręciłem się trochę po
okolicy robiąc zdjęcia po czym niechętnie odjechałem z tego pięknego miejsca.
Niedaleko jest miasto – Trollhattan! Trochę okrężną drogą dojeżdżam do Lilla
Edet skąd kieruję się na Autostradę z zamiarem skrócenia sobie trasy do
Uddevali. Wszystko pięknie, kierowcy trąbią czasami a ja osiągam zawrotne prędkości. W pewnym
momencie przemknęła drugą stroną milicja. Capneli mnie gdy byłem już na
zjeździe do miasta. Wychodzi z radiowozu dwóch Szwedów, z czego rzecz jasna
jeden był czarnoskóry. Jak się okazało
byli bardzo mili i szło się dogadać, próbowali wskazać lepszą drogę. Pouczenie
i groźba że wyślą mnie z powrotem do Polski jak jeszcze raz wjadę na
autostradę. I to tyle, rozjechaliśmy się, ja w poszukiwaniu marketu gdzie
zaopatrzyłem się na dłużej. Odszukałem właściwą drogę i jechałem aż do zmroku (
który tutaj o tej porze nadchodzi naprawdę późno ). Większość trasy to jakiś
rezerwat, klimaty często bagienne, lasy, czasami wioska. Przy drodze pasie się
nawet łoś!
Kolejny dzień to ostatnie kilometry Szwecji. Norwegia wita
słońcem . Pierwszym większym miastem jest Halden gdzie zatrzymuję się dłużej
zwiedzając bastion/fortecę Fredriksten z XVIIw. górujący nad miastem. Wieczorem
dojeżdżam do Sarpsborga gdzie mam problem ze znalezieniem miejsca na nocleg. W
końcu znajduję ustronne miejsce na wzniesieniu , osłonięte od widoku w samym
centrum osiedla z domkami.
Dalej kieruję się na zachód żeby nie jechać główną drogą.
Tak dojeżdżam do Fredrikstat. Od pewnego czasu plastikowy pedał zaczął się
rozlatywać i teraz całkiem odleciał. Jest niedziela i wszystkie sklepy/serwisy
zamknięte tak więc prowizorycznie montuję ten strzępek i jazdę mam utrudnioną,
ale możliwą. Powolutku dojeżdżam do Moss
nad Oslofjorden. Dalej coraz ciekawsze widoki psuje niewygoda jazdy. Docieram
jedynie na przedmieścia Oslo, przed miasto o nazwie Ski. Nocuje w zieloniutkim
polu.
Rano pogoda gorsza być nie może na spakowanie się i
wyruszenie. Otóż jest zimno, pada, mgła i nastrój depresyjny, który poprawia
się po znalezieniu sklepu w którym młody Norweg montuje mi darmo dosyć drogie,
ale i porządne tak zwane pedały ( wytrzymały kolejne 8k km ). Wszystko się
trzyma jak należy więc można jechać na podbój Oslo.
Z przejechaniem przez stolicę i dostanie się w co ciekawsze
miejsca większych problemów nie było, wszędzie biegną ścieżki rowerowe. Miasto
znajduje się na zakończeniu Oslofjordu który wcina się na około 100km w głąb
lądu i mimo nazwy nie jest fiordem ( w sensie geologicznym ). Kilka godzin
zwiedzam i odpoczywam w centrum – niezwykle
pięknie się prezentuje. Uśmiechnięci ludzie spacerują sobie beztrosko po
alejkach. Za miesiąc przeżyją tutaj szok..
Wyjechanie zajęło dużo czasu, jak to ze stolicy. Przebijam
się przez ring 1, ring 2 i ring 3, w oddali widać znaną skocznię w Holmenkollen.
W miarę oddalania się od Oslo coraz
mniej ludzi a coraz więcej przyrody. Kieruję się na Hanefoss. Problem w tym że
w pewnym momencie nie zawróciłem z jakiejś nieutwardzonej ścieżyny. Chciałem
sobie zrobić skrót, co przy braku bardzo dokładnej mapy było błędem. Spotykam
jakąś panią co po górskim szlaku jeździ sobie konno. Potwierdziła jak się
zapytałem czy dobrze jadę na jakąś tam małą miejscowość, tylko, że później
miałem wiele okazji żeby zbłądzić na rozstajach dróg, no i zbłądziłem. Mijam
dwóch rowerzystów górskich i to jedyni ludzie do końca dnia spotkani w tej
głuszy. Z jednej strony jestem zachwycony górskimi widokami północnej przyrody
gęsto poprzecinanej zimnymi strumieniami. Z drugiej strony zaczynam się denerwować bo
robi się późno a nie wiem gdzie jestem wjeżdżając na kolejny podjazd po
szutrowych ścieżkach. W końcu wypatruje
jakiś znak który prowadzi do Finstadt. Co najlepsze takie coś jest nawet na
mojej mapie więc ruszam w tą stronę. Tylko 3 km. To było najdłuższe 3 km w moim
życiu. Szlak jak w tatrach, więc sakwy w dłoń i 200 metrów do przodu, wracam po
rower, przynoszę, biorę sakwy, idę, wracam i tak się męczę aż do zmroku. Nie
muszę chyba pisać, że inaczej się nie dało… W pewnym momencie na mojej drodze pojawia
się potok szeroki na 10 metrów i głęboki na tyle aby dało się przejść. Mam do wyboru iść do jakiejś niewiadomej
kładki 2 km dalej albo się przeprawiać. Tak więc sakwę z całym dobytkiem nad
głową i powolutku posuwam się do przodu, wytężając wszystkie zmysły żeby się
nie poślizgnąć. Z powrotem po drugą, z powrotem po rower. Udało się. Potok ten
wpadał niedaleko do jeziora nad którym znalazłem około godziny 23 kawałek
polany na którym się rozbiłem. Dookoła
cisza, w nocy jedynie bębnił deszcz o ściany namiotu.
Robiąc sobie kolację zorientowałem się, że mam strasznie rozwalonego paznokcia na dużym palcu u nogi. Zdarty do połowy, widocznie sprawiłem to sobie przy przeprawie, woda była tak lodowata, że nie poczułem. Następnego dnia kończę odcinek tych 3 kilometrów ( dobre 2 godziny ). Finnstadt jest to ( nie wiem co tutaj wstawić ) które składa się z 3 zamkniętych domków, kranu z pitną wodą i stadka owiec z dzwoneczkami. Sielankę mają tutaj te owieczki skoro chodzą luzem i nie boją się ( w takiej dziczy nawet ) że coś je upoluje więc i mi raźniej się zrobiło. Tankuję wodę po czym trochę zdesperowany szukając ścieżki która mogłaby mnie zaprowadzić do cywilizacji okrążam jezioro przy którym znajduje się Finnstadt. Znaki dużo mi tutaj nie mówią, nie znam tych szlaków, nie znam norweskiego. Jest jakaś tama przy której piję wodę prosto z jeziora ( krystalicznie czysta ), w oddali płynie dwóch facetów w łódce. Po trzech godzinach słyszę dzwoneczki owiec, znaczy jestem z powrotem w Finnstadt. Odnajduję rower i wtedy doznałem olśnienia i zarazem ostatniej myśli która może mnie stąd wyprowadzić. Przy małym płotku jak tu wjeżdżałem był znak przy którym była szutrowa droga, jedyna w to miejsce przejezdna dla samochodów. Mogłem na to wcześniej wpaść.. Uciekło mi tylko kilka godzin na bezmyślnym błąkaniu się po pięknym norweskim odludziu. Dobrze domyślałem się, że ta droga wyprowadzi mnie na jakąś główniejszą. Kilka kilometrów zjazdu i jestem na szosie, niedaleko jest obóz dla młodych, którzy machają strudzonemu rowerzyście. Kieruję się teraz już wiedząc o swoim położeniu w stronę Jevnaker. Przeogromny zjazd, dobre 12 km 16% nachylenia prosto do Jevnaker gdzie robię postój na ładowanie baterii i zakupy. Następnie Hanefoss – tutaj hitem jest to co możecie ujrzeć na zdjęciach – szum jak na Niagarze. Stąd drogą nr 7 ruszam do Bergen od którego dzieli mnie ponad 400km. Mijam podłużne, rynnowe jezioro Kroderen które jest przedsmakiem widoków jakie czekają przy fiordach na zachodnim wybrzeżu. W Gol spotykam rodzinkę z Polski, facet zajmuje się tutaj budowlanką. W mieście jest Stavkirke ( drewniany kościół ), jednak płatne wejście i już zamknięte. A do tego bardzo dobrze osłonięty mimo swoich rozmiarów. Nocleg kilkanaście km dalej znajduję tuż przy rzece.
Robiąc sobie kolację zorientowałem się, że mam strasznie rozwalonego paznokcia na dużym palcu u nogi. Zdarty do połowy, widocznie sprawiłem to sobie przy przeprawie, woda była tak lodowata, że nie poczułem. Następnego dnia kończę odcinek tych 3 kilometrów ( dobre 2 godziny ). Finnstadt jest to ( nie wiem co tutaj wstawić ) które składa się z 3 zamkniętych domków, kranu z pitną wodą i stadka owiec z dzwoneczkami. Sielankę mają tutaj te owieczki skoro chodzą luzem i nie boją się ( w takiej dziczy nawet ) że coś je upoluje więc i mi raźniej się zrobiło. Tankuję wodę po czym trochę zdesperowany szukając ścieżki która mogłaby mnie zaprowadzić do cywilizacji okrążam jezioro przy którym znajduje się Finnstadt. Znaki dużo mi tutaj nie mówią, nie znam tych szlaków, nie znam norweskiego. Jest jakaś tama przy której piję wodę prosto z jeziora ( krystalicznie czysta ), w oddali płynie dwóch facetów w łódce. Po trzech godzinach słyszę dzwoneczki owiec, znaczy jestem z powrotem w Finnstadt. Odnajduję rower i wtedy doznałem olśnienia i zarazem ostatniej myśli która może mnie stąd wyprowadzić. Przy małym płotku jak tu wjeżdżałem był znak przy którym była szutrowa droga, jedyna w to miejsce przejezdna dla samochodów. Mogłem na to wcześniej wpaść.. Uciekło mi tylko kilka godzin na bezmyślnym błąkaniu się po pięknym norweskim odludziu. Dobrze domyślałem się, że ta droga wyprowadzi mnie na jakąś główniejszą. Kilka kilometrów zjazdu i jestem na szosie, niedaleko jest obóz dla młodych, którzy machają strudzonemu rowerzyście. Kieruję się teraz już wiedząc o swoim położeniu w stronę Jevnaker. Przeogromny zjazd, dobre 12 km 16% nachylenia prosto do Jevnaker gdzie robię postój na ładowanie baterii i zakupy. Następnie Hanefoss – tutaj hitem jest to co możecie ujrzeć na zdjęciach – szum jak na Niagarze. Stąd drogą nr 7 ruszam do Bergen od którego dzieli mnie ponad 400km. Mijam podłużne, rynnowe jezioro Kroderen które jest przedsmakiem widoków jakie czekają przy fiordach na zachodnim wybrzeżu. W Gol spotykam rodzinkę z Polski, facet zajmuje się tutaj budowlanką. W mieście jest Stavkirke ( drewniany kościół ), jednak płatne wejście i już zamknięte. A do tego bardzo dobrze osłonięty mimo swoich rozmiarów. Nocleg kilkanaście km dalej znajduję tuż przy rzece.
W dalszej drodze
momentami silny deszcz przerywa mi jazdę . Z atrakcji jakie mnie spotykają tego
dnia to całkowite zniszczenie osi na której kręcą się pedały ( oczywiście nie
mam klucza który by to dokręcił – zresztą gwint jest już tak starty, że wymaga
całkowitej wymiany ) . Prowizorka nie daje rady, więc przez kilkanaście
następnych kilometrów prowadzę w deszczu rower aż dochodzę do Geilo gdzie
zastaje mnie mrok więc zrezygnowany idę spać.
Rano pierwsze co robię to poszukuję kogokolwiek kto jest w
stanie mi pomóc. Miejscowość ta mimo że nieduża to sportowo nastawiona do życia
( głównie narciarsko ) . Młody spec w sklepie sportowo-turystycznym podejmuje
się tego zadania. Ja w międzyczasie przyglądam się jak drugi Norweg przepuszcza
narty przez specjalną maszynę. Przy rowerze były problemy ale w końcu się udało,
za co byłem mu niesamowicie wdzięczny. Pieniędzy nie chciał, życzył tylko
powodzenia.
Następny odcinek trasy był jednym z trudniejszych i
najładniejszych. Na południu Hardangervidda, na północy Hallingskarvet. Sporo
ciężkich podjazdów oraz tyle samo zimnych zjazdów polane obficie deszczem. Za
to rekompensata w postaci widoków – góry, które mimo czerwca pokryte grubo
śniegiem a w nich lodowate jeziora. Pogoda bardzo przewidywalna – widać jak na
dłoni gdzie jakie chmury pędzą, gdzie będzie padać a gdzie słonce za chwilę
wychynie. Do Laponii daleko a już tutaj
dotarli pseudo handlarze pseudo pamiątkami związanymi z reniferami, Saami,
trolami.
Góry te kończą się ponad dwudziesto kilometrowym zjazdem przy którym zamarzłem chyba kilka razy.. I tutaj szacunek dla Norwegów bo koniec tego zjazdu to maleńka budka w której jest prąd, ciepła woda.. i oczywiście toaleta. Otwarte dla wszystkich. Zagrzewam się tutaj dwie godziny ładując baterie i robiąc „szamę”. Koniec dnia to kolejny ogromny zjazd tym razem ścieżką rowerową przy zboczach stromych gór skąd widok powala na kolana.. Z pionowych ścian skalnych widać białe linie – wodospady. Ścieżka biegnie raz przy drodze , raz odbija w stronę przepaści pozostawiając tunele tylko dla samochodów. Za miejscowością Eidfjord, przy Hardangerfjordzie rozbijam namiot.
Góry te kończą się ponad dwudziesto kilometrowym zjazdem przy którym zamarzłem chyba kilka razy.. I tutaj szacunek dla Norwegów bo koniec tego zjazdu to maleńka budka w której jest prąd, ciepła woda.. i oczywiście toaleta. Otwarte dla wszystkich. Zagrzewam się tutaj dwie godziny ładując baterie i robiąc „szamę”. Koniec dnia to kolejny ogromny zjazd tym razem ścieżką rowerową przy zboczach stromych gór skąd widok powala na kolana.. Z pionowych ścian skalnych widać białe linie – wodospady. Ścieżka biegnie raz przy drodze , raz odbija w stronę przepaści pozostawiając tunele tylko dla samochodów. Za miejscowością Eidfjord, przy Hardangerfjordzie rozbijam namiot.
Poranna jazda wzdłuż fiordu dobrze działa na psychikę ;)
Docieram do przystani w Kinsarviku. Czekając na prom gotuję sobie obiad.
Podjeżdża sakwiarz z Niemiec z którym trochę rozmawiam, jedzie sam na Nordkapp.
On też zajmuje się obiadem. Mimo niedzieli nie trzeba było długo czekać, prom
podpływa, samochody wjeżdżają, facet sprzedaje bilety ( średnio 30—50 koron za
taki przejazd ).
Na pokładzie widać wyraźnie kto płynie pierwszy raz a dla kogo to norma. Żegnam się z Niemcem i wysiadam, prom płynie jeszcze do kolejnej przystani. Ląduję w Utne skąd ruszam wzdłuż Hardangerfjordu do Jondal. Tutaj prom do Torvikbygd. Jacyś Niemcy z przyczepką kempingową pytają o podróż. Pojawia się deszcz który na zmianę ze słońcem pojawia się i znika. Raz tak przywalił, że trzeba było kryć się pod wywróconym drzewem. Wieczorem przejeżdżam przez dolinę żywcem wyjętą z Władcy Pierścieni ( albo z temu podobnych klimatów ) . Coś w tym jest bo tej nocy oprócz miliardów meszek jakiś stwór mógł mnie pożreć. O trzeciej nad ranem ( więc w ciemnej nocy jeszcze ) z różnych stron namiotu , raz bliżej, raz dalej coś wydawało tak zatrważający dźwięk, że przestawałem oddychać. Opisałbym to jak szczekanie stu kilowego psa, ciężkie i ponure a zarazem donośne. No nic.. przeżyłem, nie był głodny.
Na pokładzie widać wyraźnie kto płynie pierwszy raz a dla kogo to norma. Żegnam się z Niemcem i wysiadam, prom płynie jeszcze do kolejnej przystani. Ląduję w Utne skąd ruszam wzdłuż Hardangerfjordu do Jondal. Tutaj prom do Torvikbygd. Jacyś Niemcy z przyczepką kempingową pytają o podróż. Pojawia się deszcz który na zmianę ze słońcem pojawia się i znika. Raz tak przywalił, że trzeba było kryć się pod wywróconym drzewem. Wieczorem przejeżdżam przez dolinę żywcem wyjętą z Władcy Pierścieni ( albo z temu podobnych klimatów ) . Coś w tym jest bo tej nocy oprócz miliardów meszek jakiś stwór mógł mnie pożreć. O trzeciej nad ranem ( więc w ciemnej nocy jeszcze ) z różnych stron namiotu , raz bliżej, raz dalej coś wydawało tak zatrważający dźwięk, że przestawałem oddychać. Opisałbym to jak szczekanie stu kilowego psa, ciężkie i ponure a zarazem donośne. No nic.. przeżyłem, nie był głodny.
Rano po ujechaniu stu metrów i pobraniu wody ze strumienia
poszła dętka. Wymiana odbyła się na przystanku autobusowym. W Eikelandsosen
uzupełniam zapasy „Marii” oraz marmolady. Z Hattvik promem płynę do Osoyro z którego już mam rzut beretem
do Bergen. A dokładniej 30 km które wydają się być początkiem Bergen.
Jak wygląda Bergen ? Mnóstwo domków rozsianych na ogromnej
przestrzeni, na wybrzeżach. Centrum oczywiście posiada większe budowle ale
zapamiętałem to miasto bardziej tak miasteczkowo. Pod względem liczby ludności
100 tys mniej niż w Lublinie a jest
drugim co do wielkości miastem Norwegii. Można się oczywiście zaopatrzyć w spam
pamiątek związanych głównie z Vikingami.
Wyjazd z, był równie długi co wjazd do , bardzo rozproszone miasto.
Rozbiłem się gdzieś na obrzeżach, wieczorem do namiotu zajrzał mi facet co
spacerował z psem.
Następnego dnia słonecznie więc robię „stówę” zostawiając za
sobą Hordaland a wjeżdżam w Sogn Og Fjordane. Przeprawa na drugi brzeg Sognefiordu
i robię jeszcze dużo km korzystając z tego, że słońce zachodzi po 23.
Następnego dnia znów podążam wzdłuż najdłuższego fiordu Europy. Widoki –
nieziemskie.
Mijam ogromny wodospad którego nazwy nie zapamiętałem. Przejeżdżając obok momentalnie zamokłem. Mijam tunel długości 7km z zakazem wjazdu dla rowerów. Mijam piękne drewniane kościółki i nieliczne miejscowości, cały czas mając po prawej fiord, po lewej piękne góry. Jeszcze a propo tuneli bo było ich kilka, był nawet taki przy którego wlocie z obu stron były skrzynki a w nich latarki ( rozładowane ) ponieważ przez niespełna kilometr był całkowity mrok. Zazwyczaj jednak co kilkadziesiąt metrów są rozmieszczone na suficie żółte, niezbyt jasne światła. W końcu pod wieczór dojeżdżam do Solvorn gdzie coś mnie podkusiło ( może zła pogoda ? ) żeby zapytać się o nocleg w hotelu. 1100 koron. Znalazłem sobie więc darmową, wyniosłą ponad miasteczko górkę na której się rozbiłem mając epicki widok na zamglony drugi brzeg, na którym stoi Stavkirke w Urnes.
Mijam ogromny wodospad którego nazwy nie zapamiętałem. Przejeżdżając obok momentalnie zamokłem. Mijam tunel długości 7km z zakazem wjazdu dla rowerów. Mijam piękne drewniane kościółki i nieliczne miejscowości, cały czas mając po prawej fiord, po lewej piękne góry. Jeszcze a propo tuneli bo było ich kilka, był nawet taki przy którego wlocie z obu stron były skrzynki a w nich latarki ( rozładowane ) ponieważ przez niespełna kilometr był całkowity mrok. Zazwyczaj jednak co kilkadziesiąt metrów są rozmieszczone na suficie żółte, niezbyt jasne światła. W końcu pod wieczór dojeżdżam do Solvorn gdzie coś mnie podkusiło ( może zła pogoda ? ) żeby zapytać się o nocleg w hotelu. 1100 koron. Znalazłem sobie więc darmową, wyniosłą ponad miasteczko górkę na której się rozbiłem mając epicki widok na zamglony drugi brzeg, na którym stoi Stavkirke w Urnes.
Następnego dnia prom zabrał mnie do owego kościółka. 1130,
najstarszy zachowany kościół klepkowy, piękne zdobienia, kolorek drewna bardzo
ciemny, akurat oglądałem go we mgle i deszczu więc robił wrażenie choć
skromniejszy od Stavkirke w Lom czy Bergen. Oczywiście na liście UNESCO.
Następne 30 km wzdłuż Lusterfjorden i jestem w Sogndal gdzie kończy się etap
fiordów a zaczyna piękna droga przez mękę. Otóż przez następne kilka h wjeżdżam z
poziomu morza na ponad 1400m. Oppland oraz Park Narodowy Jotunheim. Kraina
przepiękna w swej surowości, idealna sceneria dla tego co jest opisane w
sagach. Po prawej mijam Galdhopiggen – najwyższy szczyt Norwegii (2469m.n.p.m)
Od pewnego momentu mogę się już tylko cieszyć baaardzo
długim zjazdem prosto do Lom, jako wynagrodzenie za podjazd. Jednak jeszcze w
Jotunheimie rozbijam namiot, co ciekawe na mchach i porostach wśród których
płynęła woda którą tylko słyszałem.
Następny dzień zaczynam od zjazdu do Lom gdzie uzupełniam
zapasy Marii oraz zwiedzam to i owo ( czyli kolejny Stavkirke )
Powoli zmienia się krajobraz wraz z długą i nużącą drogą do
Lillehammer. Tutaj pada mi drugi raz dętka. Miasto znane jest jako stolica
sportów zimowych, a ja natrafiłem na ogromny peleton. Dalej kieruję się do
Hamar i Elverum. Tutaj na stacji benzynowej pewien facet doradza mi bardzo
dobrą drogę ( czyli po przeciwnej stronie rzeki ) Zero ruchu, droga bardzo
ładna i tak docieram do Kongsvinger. W towarzystwie meszek rozbijam się przy
jeziorku.
Następny dzień jakby bardziej pochmurny a ja wkraczam
ponownie do Szwecji. Puste drogi biegnące przez niekończące się lasy – poezja.
Torsby – kupuję mapę z łosiem na okładce. Szwedzi pod supermarketem masowo
sprzedają truskawki w budkach przypominających… truskawki!
Jadę dalej przez lasy i jeziora. Wieczór więc szukanie
miejsca na spanie – prosta sprawa bo co chwilę jeziora, przy nich często
parkingi. Gdy późnym wieczorem pływam sobie na pusty już dawno parking
przyjeżdża jeszcze dziadzio ze swoją wnuczką, która widocznie zaciekawiona
rowerem z bagażami zmusza dziadka żeby mnie wypytał gdzie jadę i po co ;)
Następnego dnia, który słońca mi nie szczędził pozwoliłem
sobie na małą burżuazję w postaci zimniutkiego soku śliwkowego. Mijam takie
miasta jak Hagforss, Filipstadt i docieram do Orebro. Miasto to leży przy
jeziorze ( całkiem sporym ) Hjalmaren oraz bagnistych terenach na których
utworzono jakiś park z niezłą infrastrukturą rowerową i nie tylko. To był chyba
weekend sądząc po ilościach ludzi którzy postanowili aktywnie spędzić czas w te
upalne dni.
Nocleg przed Katrineholmem, za miejscowością Vingaker nad
jeziorem rzecz jasna. Oprócz jeziorka pięknie wykoszony trawnik, parking, ławeczka,
toaleta, kranik z pitną wodą i rozłożyste drzewo więc postanowiłem zostać tu na
dłużej. Ot, po prostu odpocząć dzień, podładować akumulatory swoje, aparatu i
komórki, popływać. Czego chcieć więcej, no może jedynie tego żeby mnie
szczypawy nie nachodziły w namiocie ( bardzo mądra próba zniszczenia tej plagi
zakończyła się 1-0 dla robactwa w postaci przypalonego namiotu ). Tak więc mija
dzień wolny od jazdy, ja kończę książkę i jadę dalej w stronę Sztokholmu.
Stolicę Szwecji zahaczam w niedużym stopniu, nie
zapuszczając się do centrum i udaję się do Nynashamn. Jest to miasto portowe
obsługujące Sztokholm a leżące 50 km na południe. Tutaj po kupieniu biletu (ok.
350zł z rowerem) przyglądam się temu co
przypływa i odpływa przegryzając czekoladą, której kupiłem za ostatnie
pieniądze.
Na pokładzie wreszcie prysznic po miesiącu. A i to nie od
razu bo dopiero jak ludzie wymiękli, przestali okupować łazienki i poszli spać.
Wyszedłem na pokład by zanurzyć się w „Not Unlike The Waves” Agalloch która to
muzyka idealnie pasowała do nocnego przecinania fal Bałtyku.
Przed południem byłem już w Gdańsku. Zobaczyłem kilka
ciekawszych miejsc Trójmiasta gdyż dopiero o 22 miałem pociąg z Gdyni do
Lublina. Nocna jazda z dosyć ciekawym człowiekiem którego poratowałem piwem (
niestety tylko szwedzkim ) za co on potem poratował mnie finansowo gdy okazało
się, że jadę na złym bilecie.
Lublin deszczowo przyjął tułacza ale już mi było wszystko
jedno gdyż za 30km czekał mnie koniec wyprawy, prysznic i dobry obiad. ;)
Mapka trasy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz