niedziela, 3 lutego 2013

Litwa i Łotwa - 2010



Trochę liczb:
- Czas: 4-19 sierpnia 2010
- Państwa: Litwa, Łotwa
- Kilometry: 1750 km
- Max. na dzień: 205 km
- Średni dystans dzienny: 110 km
Poszło dętek: 0
- Dni: 16



               Litwa i Łotwa – blisko i miło, tuż za rogiem, jak na pierwszy dłuższy rowerowy wypad w sam raz, również dlatego, że gór nie ma. W planie było zrobienie ładnej pętelki przez te dwa kraje w 2 tyg zahaczając o parę ciekawszych miejsc  i zwiedzając  obie stolice. 
Umówionych nas było pięć osób by na początku sierpnia ruszyć z Suwałk. Kilka h jazdy samochodem i przed południem jestem na miejscu gdzie czeka już Marcin, natomiast pozostała trójka za chwilę dojedzie pociągiem - Jacek, Marcin i Agnieszka.  Jeszcze tylko czeka ich krótka przeprawa z strażą PKP za jeżdżenie rowerami między torami, krótkie zapoznanie i ruszamy w stronę granicy.
               W okolicach Sejn obejście po kantorach  w poszukiwaniu dobrego kursu i niedługo potem byliśmy na Litwie. Inny klimat dał się od razu poznać a wieś eternitem gęsto kryta jeszcze. Wieczorem gonieni przez burzę rozbijamy się przy jeziorze Dusia niedaleko domku Litwinów którzy właśnie odjechali. Nie ma to jak popływać w jeziorku przy zachodzie słońca po ciężkim dniu…

              Rano ruszamy w stronę Wilna, zatrzymując się jedynie w Olicie dłużej, na zrobienie zapasów jadło-wodnych. W sklepach często kwas chlebowy widać.
I tak dosyć monotonna jazda aż po zamek na wyspie w Trokach. Wizyta w karaimskiej knajpie ( restauracji ? ) na regionalnego kibina – taki pierożek z różnym ciekawym farszem ( chyba mi się jagnięcina trafiła ). Wizytę w zamku przekładamy na jutro gdyż trzeba było szukać noclegu. I znów jeziorko w bardzo zacisznym miejscu.
              Dzień zaczynamy od obadania zamku w Trokach od zewnątrz i wewnątrz. Robi wrażenie, szczególnie że leży na wyspie( która zwie się Galwe ). Wzniesiony w XIV-XV w przez wielkiego księgi litewskiego Kiejstuta i jego syna Witolda, jednak obecny kształt to działania rekonstrukcyjne z II poł XXw .
Z Trok do Wilna mamy niespełna 30 km jednak dłużące się bardzo na skutek rosnącego ruchu. Wjazd do samego Wilna jeszcze mniej ciekawy, do tego mało wyrozumiali kierowcy autobusów.
              Odwiedzamy standardowe miejsce dla polskiego pielgrzyma czyli Ostrą Bramę i cmentarz na Rossie, dom w którym mieszkał Mickiewicz,  Katedrę Wileńską,  większe  kościoły i cerkwie których jest mnóstwo. Z wieży widokowej świetny widok na miasto po obu stronach – z jednej część jeszcze w starym klimacie i z drugiej nowoczesne, prężnie rozwijające się miasto.
Nocleg w tanim hostelu, niedaleko centrum, rano kończymy zwiedzanie i tak schodzi nam czas do wieczora.

               Odłącza się od nas Jacek narzekając na  nadgarstki w celu wypoczęcia? ( choć powód był inny i wyraźnie widoczny ) twierdząc przy tym że Wilno zna całkowicie, gdyż był tu już kilka razy. Potem tylko dał znać, że opuścił nas na dobre i wraca do Polski.
Ja z jednym Marcinem pojechaliśmy za miasto kilkadziesiąt km szukać noclegu. Po drodze udało nam się kupić podejrzanie tanich cukierków i porozmawiać z żulem, który aby mieć mocne pięści walił nimi w chodnik.
Reszta, dwuosobowa część drużyny została ponownie w hostelu racząc się komfortami takimi jak prysznic. My natomiast standardowo nocleg przy jeziorku. Stwierdziliśmy, że jest tak ładna pogoda, że można nie rozkładać namiotu. Wszystko było fajnie aż do 2 w nocy kiedy to byliśmy zmuszeni rozstawić go w 3 min, w obliczu nadchodzącej burzy.


                Rano zostaliśmy dogonieni i ruszyliśmy razem dalej, przez  Pabrade, Ignalinę ( nazwa kojarzy mi się z elektrownią atomową, albo tam jest albo ma być dopiero ) aż do Zarasai. Tutaj zaczynają się moje problemy żołądkowe w dość wylewny sposób, tuż pod marketem gdzie przed chwilą kupowałem wodę. Pragnienie niesamowite, trochę spowalniałem całą kawalkadę więc w końcu zostałem w Doneburgu (Daugavpils) żeby trochę wyzdrowieć. Plan był taki aby pociągiem  nadrobić zaległości. Spóźniłem się na pociąg jadący w stronę Rygi tylko o godzinę, a to z takiego powodu, że te kraje mają strefę czasową inną niż w Polsce a zegarek w kom był nieprzestawiony. No ale nic, przypomniałem sobie po fakcie więc ruszyłem robiąc w zachodzie słońca kilkadziesiąt km i lądując nad zamgloną rzeką Daugavą.
Rano skoro słońce się pokazało nadal męczony wariacjami żołądka ruszyłem ku stacji kolejowej ( niedużej, i fartem znalezionej) Jeszcze większy fart był taki, że akurat zdążyłem na nadjeżdżający pociąg. Dobrzy ludzie pomogli załadować rower z bagażami do nieludzko wysokiego wejścia. 
Powiedziałem coś tam, z czego pani konduktorka zrozumiała to co miała zrozumieć, czyli Livani.
               No i za godzinkę byłem znów z całą ekipą ekspedycyjną, czując się o niebo lepiej niż wczoraj.
Ruszamy dalej długą prostą w stronę Rygi, odbijając trochę bardziej na północ do uroczego miasteczka Cesis gdzie z ciekawszych rzeczy stoi zamek. Po kupieniu biletów dostajemy stylowe, średniowieczne lampy, żeby spokojnie móc zagłębić się w mrok zamkowych korytarzy i piwnic. Na dziedzińcu kręcą się matki z dziećmi w strojach z epoki.  

               Cesis znajduje się w Gaujas Nacionalais Parks – natura ładnie się tutaj urządziła ale o tym opowiedzą zdjęcia.
Z Cesis ruszamy do Siguldy, po drodze spotykamy parę Polaków która chwilowo odłączyła się od większej grupy spływającej kajakami po rzece Gauja. Też fajny sposób na podróżowanie.
Ryga – utknęliśmy tutaj tak jak w Wilnie – 2 dni bo i tak samo jeśli nie więcej było do obejrzenia. Starówka naprawdę spora i z wyjątkowym klimatem. Jak wszędzie mnóstwo grajków,  na dachach koguty, koty, gołębie, ludzie zarabiający na życie staniem prawie nago będąc zesprejowanym na złoto. Wieczór przesiedzieliśmy na tarasie jakiejś knajpy sącząc coś tam i słuchając przygrywek biesiadnej kapeli. Nocleg w hostelu  w pokoju 12 osobowym za cenę sporo większą niż w Wilnie, nie pamiętam jednak dokładnej ceny.  Rano kończymy zwiedzanie kierując się za przewodnikiem ( w sensie książką ). Dla mnie obowiązkowym punktem było muzeum historyczne przedstawiające dzieje Kurlandi, Semigalii i Inflant na przestrzeni wieków.
                   Wyjechanie z Rygi późną nocą zagryzając miętowymi cukierkami. Trafiamy do Jurmały – miejscowość wypoczynkowa nad Bałtykiem gdzie w kurortach wypoczywa cała stolica. Jesteśmy tutaj dopiero o 2 w nocy więc nocleg zapewniły nam ławki, wygodne tylko czuć podmuch morza na twarzy.

                Rano makaron ku pokrzepieniu serc  i ruszamy w drogę. Po drodze Kuldiga – miasteczko warte zobaczenia. Jednolita zabudowa drewniana z XVIII-XIX wieku, XIII-wieczny młyn wodny, ceglany most z 1874 r. na rzece Windawie o długości 165 m oraz wodospady o szerokości 110 m.
                Następnie odwiedzamy Lipawę(Liepaja), portowe miasto, 3 co do wielkości na Łotwie a mające 80tys mieszkańców. Stąd już blisko na Litwę, gdzie blisko granicy zaczyna się ścieżka rowerowa, ale raczej słabo oznakowana więc zanim na nią trafiliśmy trochę szukaliśmy. Tak mi się przypomniało, że tutaj na postojach oglądając Bałtyk jedliśmy kanapki, z chleba i jabłek bo trzeba było oszczędzać po zbyt burżujnej Rydze.
                 Litwa. W Pałądze – kurort pełną parą ludzi taki przepych, że aż niedobrze się momentami robi. Zaglądamy do muzeum bursztyniarstwa – naprawdę niezłe eksponaty udało im się tutaj zgromadzić. Dalej Kłajpeda gdzie wieczorem kupujemy zapas cukierków, którymi częstujemy tureckiego, pomocnego faceta który sam nas zaczepił i powiedział, że za kilka min odpływa ostatni prom na Mierzeję Kurońską. Dzięki niemu zdążyliśmy i tak znaleźliśmy się ciemną nocą na terenie Parku Narodowego tejże Mierzei. Z obawy przed strażą nie rozkładamy namiotów tylko idziemy spać pod chmurką ukołysani szumem morza, i zgrzytem piasku w zębach.
                Następnego dnia wśród tłumów niedzielnych wczasowiczów kierujemy się ścieżką rowerową na południe mierzei. Powoli zatłoczenie ustępuje spokojnej, nadmorskiej ciszy. Po drodze mijamy ze 2 miejscowości aż docieramy do Nidy – tutaj kończy się Litwa a zaczyna Obwód Kaliningradzki. Buszujemy trochę po okolicznych wzniesieniach, wydmach i labiryntach w uschniętych zaroślach. Na uwagę zasługuje ścieżka na której co kilka metrów dosłownie stoi dwumetrowa rzeźba z drewna, przedstawiająca najróżniejsze postaci, wykonane naprawdę perfekcyjnie.

                  Tutaj część ekipy dwuosobowa rusza promem na stały ląd. Ja z jednym z Marcinów natomiast wracamy tą samą trasą z powrotem do Kłajpedy. Nocleg znów nad Bałtykiem a na kolację gar grzybów świeżo zebranych, przyprawionych wegetą. Spanie pod chmurką ale tym razem o 3 w nocy zaskoczyła nas… burza! Tak więc wywiązała się z tego niezła szamotanina, nie daliśmy za wygraną.
                 Następny dzień to już przedostatni a zarazem najbardziej „pojechany” bo pobiłem swój rekord do 205 km. Ruszyliśmy we mgle o 5.30 ale po kilku godzinach już opiekaliśmy się w słońcu. Zatrzymując się w biednie wyglądającej chatce prosząc o wodę dostajemy konkretną porcję ogórków – kiszonych i surowych – wspaniałe orzeźwienie. W Siakai żegnam również Marcina który jedzie jeszcze do Kowna, gdzie ma się spotkać z resztą ekipy niedawno odłączonej, ja natomiast na spokojnie ujeżdżam jeszcze kilkadziesiąt kilometrów w palącym słońcu w stronę Mariampol. Następnego dnia przekraczam granicę w wielkim stylu ( mianowicie zamówiłem sobie tu naleśniki z wiśniami ). I nagle orientuję się, że jak chcę zdążyć na pociąg w Suwałkach do Warszawy to muszę zrobić niecałe 30 km i znaleźć dworzec w godzinę. Nie uśmiechało mi się czekanie całej doby na następny więc zdążyłem, pytając uprzejmych Suwalczan o drogę. Wsiadałem do prawie już jadącego pociągu ale pan konduktor z wąsami okazał się być również uprzejmy i wspomógł zakończyć wyprawę bez żadnych problemów.


Mapka trasy:

              Tutaj można napisać: Koniec!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz