Trochę liczb:
- Czas: 4-19 sierpnia 2010
- Państwa: Litwa, Łotwa
- Kilometry: 1750 km
- Max. na dzień: 205 km
- Średni dystans dzienny: 110 km
- Poszło dętek: 0
- Dni: 16
Litwa i Łotwa – blisko i miło, tuż za rogiem, jak na pierwszy dłuższy rowerowy wypad w sam raz, również dlatego, że gór nie ma. W planie było zrobienie ładnej pętelki przez te dwa kraje w 2 tyg zahaczając o parę ciekawszych miejsc i zwiedzając obie stolice.
Umówionych nas było pięć osób by na początku sierpnia ruszyć
z Suwałk. Kilka h jazdy samochodem i przed południem jestem na miejscu gdzie
czeka już Marcin, natomiast pozostała trójka za chwilę dojedzie pociągiem -
Jacek, Marcin i Agnieszka. Jeszcze tylko
czeka ich krótka przeprawa z strażą PKP za jeżdżenie rowerami między torami,
krótkie zapoznanie i ruszamy w stronę granicy.
W okolicach Sejn obejście po kantorach w poszukiwaniu dobrego kursu i niedługo potem
byliśmy na Litwie. Inny klimat dał się od razu poznać a wieś eternitem gęsto
kryta jeszcze. Wieczorem gonieni przez burzę rozbijamy się przy jeziorze Dusia
niedaleko domku Litwinów którzy właśnie odjechali. Nie ma to jak popływać w jeziorku
przy zachodzie słońca po ciężkim dniu…
Rano ruszamy w stronę Wilna, zatrzymując się jedynie w
Olicie dłużej, na zrobienie zapasów jadło-wodnych. W sklepach często kwas
chlebowy widać.
I tak dosyć monotonna jazda aż po zamek na wyspie w Trokach.
Wizyta w karaimskiej knajpie ( restauracji ? ) na regionalnego kibina – taki
pierożek z różnym ciekawym farszem ( chyba mi się jagnięcina trafiła ). Wizytę
w zamku przekładamy na jutro gdyż trzeba było szukać noclegu. I znów jeziorko w
bardzo zacisznym miejscu.
Dzień zaczynamy od obadania zamku w Trokach od zewnątrz i
wewnątrz. Robi wrażenie, szczególnie że leży na wyspie( która zwie się Galwe ).
Wzniesiony w XIV-XV w przez wielkiego księgi litewskiego Kiejstuta i jego syna
Witolda, jednak obecny kształt to działania rekonstrukcyjne z II poł XXw .
Z Trok do Wilna mamy niespełna 30 km jednak dłużące się
bardzo na skutek rosnącego ruchu. Wjazd do samego Wilna jeszcze mniej ciekawy,
do tego mało wyrozumiali kierowcy autobusów.
Odwiedzamy standardowe miejsce dla polskiego pielgrzyma
czyli Ostrą Bramę i cmentarz na Rossie, dom w którym mieszkał Mickiewicz, Katedrę Wileńską, większe
kościoły i cerkwie których jest mnóstwo. Z wieży widokowej świetny widok
na miasto po obu stronach – z jednej część jeszcze w starym klimacie i z
drugiej nowoczesne, prężnie rozwijające się miasto.
Nocleg w tanim hostelu, niedaleko centrum, rano kończymy
zwiedzanie i tak schodzi nam czas do wieczora.
Odłącza się od nas Jacek narzekając na nadgarstki w celu wypoczęcia? ( choć powód był
inny i wyraźnie widoczny ) twierdząc przy tym że Wilno zna całkowicie, gdyż był
tu już kilka razy. Potem tylko dał znać, że opuścił nas na dobre i wraca do
Polski.
Ja z jednym Marcinem pojechaliśmy za miasto kilkadziesiąt km
szukać noclegu. Po drodze udało nam się kupić podejrzanie tanich cukierków i
porozmawiać z żulem, który aby mieć mocne pięści walił nimi w chodnik.
Reszta, dwuosobowa część drużyny została ponownie w hostelu
racząc się komfortami takimi jak prysznic. My natomiast standardowo nocleg przy
jeziorku. Stwierdziliśmy, że jest tak ładna pogoda, że można nie rozkładać
namiotu. Wszystko było fajnie aż do 2 w nocy kiedy to byliśmy zmuszeni
rozstawić go w 3 min, w obliczu nadchodzącej burzy.
Rano zostaliśmy dogonieni i ruszyliśmy razem dalej,
przez Pabrade, Ignalinę ( nazwa kojarzy
mi się z elektrownią atomową, albo tam jest albo ma być dopiero ) aż do
Zarasai. Tutaj zaczynają się moje problemy żołądkowe w dość wylewny sposób, tuż
pod marketem gdzie przed chwilą kupowałem wodę. Pragnienie niesamowite, trochę
spowalniałem całą kawalkadę więc w końcu zostałem w Doneburgu (Daugavpils) żeby
trochę wyzdrowieć. Plan był taki aby pociągiem
nadrobić zaległości. Spóźniłem się na pociąg jadący w stronę Rygi tylko
o godzinę, a to z takiego powodu, że te kraje mają strefę czasową inną niż w
Polsce a zegarek w kom był nieprzestawiony. No ale nic, przypomniałem sobie po
fakcie więc ruszyłem robiąc w zachodzie słońca kilkadziesiąt km i lądując nad
zamgloną rzeką Daugavą.
Rano skoro słońce się pokazało nadal męczony wariacjami
żołądka ruszyłem ku stacji kolejowej ( niedużej, i fartem znalezionej) Jeszcze
większy fart był taki, że akurat zdążyłem na nadjeżdżający pociąg. Dobrzy
ludzie pomogli załadować rower z bagażami do nieludzko wysokiego wejścia.
Powiedziałem coś tam, z czego pani konduktorka zrozumiała to
co miała zrozumieć, czyli Livani.
No i za godzinkę byłem znów z całą ekipą ekspedycyjną,
czując się o niebo lepiej niż wczoraj.
Ruszamy dalej długą prostą w stronę Rygi, odbijając trochę
bardziej na północ do uroczego miasteczka Cesis gdzie z ciekawszych rzeczy stoi
zamek. Po kupieniu biletów dostajemy stylowe, średniowieczne lampy, żeby
spokojnie móc zagłębić się w mrok zamkowych korytarzy i piwnic. Na dziedzińcu
kręcą się matki z dziećmi w strojach z epoki.
Cesis znajduje się w Gaujas Nacionalais Parks – natura ładnie się tutaj urządziła ale o tym opowiedzą zdjęcia.
Cesis znajduje się w Gaujas Nacionalais Parks – natura ładnie się tutaj urządziła ale o tym opowiedzą zdjęcia.
Z Cesis ruszamy do Siguldy, po drodze spotykamy parę Polaków
która chwilowo odłączyła się od większej grupy spływającej kajakami po rzece
Gauja. Też fajny sposób na podróżowanie.
Ryga – utknęliśmy tutaj tak jak w Wilnie – 2 dni bo i tak
samo jeśli nie więcej było do obejrzenia. Starówka naprawdę spora i z
wyjątkowym klimatem. Jak wszędzie mnóstwo grajków, na dachach koguty, koty, gołębie, ludzie
zarabiający na życie staniem prawie nago będąc zesprejowanym na złoto. Wieczór
przesiedzieliśmy na tarasie jakiejś knajpy sącząc coś tam i słuchając
przygrywek biesiadnej kapeli. Nocleg w hostelu
w pokoju 12 osobowym za cenę sporo większą niż w Wilnie, nie pamiętam
jednak dokładnej ceny. Rano kończymy
zwiedzanie kierując się za przewodnikiem ( w sensie książką ). Dla mnie
obowiązkowym punktem było muzeum historyczne przedstawiające dzieje Kurlandi,
Semigalii i Inflant na przestrzeni wieków.
Wyjechanie z Rygi późną nocą zagryzając miętowymi
cukierkami. Trafiamy do Jurmały – miejscowość wypoczynkowa nad Bałtykiem gdzie
w kurortach wypoczywa cała stolica. Jesteśmy tutaj dopiero o 2 w nocy więc
nocleg zapewniły nam ławki, wygodne tylko czuć podmuch morza na twarzy.
Rano makaron ku pokrzepieniu serc i ruszamy w drogę. Po drodze Kuldiga – miasteczko
warte zobaczenia. Jednolita zabudowa drewniana z XVIII-XIX wieku, XIII-wieczny
młyn wodny, ceglany most z 1874 r. na rzece Windawie o długości 165 m oraz
wodospady o szerokości 110 m.
Następnie odwiedzamy Lipawę(Liepaja), portowe miasto, 3 co
do wielkości na Łotwie a mające 80tys mieszkańców. Stąd już blisko na Litwę,
gdzie blisko granicy zaczyna się ścieżka rowerowa, ale raczej słabo oznakowana
więc zanim na nią trafiliśmy trochę szukaliśmy. Tak mi się przypomniało, że
tutaj na postojach oglądając Bałtyk jedliśmy kanapki, z chleba i jabłek bo
trzeba było oszczędzać po zbyt burżujnej Rydze.
Litwa. W Pałądze – kurort pełną parą ludzi taki przepych, że
aż niedobrze się momentami robi. Zaglądamy do muzeum bursztyniarstwa – naprawdę
niezłe eksponaty udało im się tutaj zgromadzić. Dalej Kłajpeda gdzie wieczorem
kupujemy zapas cukierków, którymi częstujemy tureckiego, pomocnego faceta który
sam nas zaczepił i powiedział, że za kilka min odpływa ostatni prom na Mierzeję
Kurońską. Dzięki niemu zdążyliśmy i tak znaleźliśmy się ciemną nocą na terenie
Parku Narodowego tejże Mierzei. Z obawy przed strażą nie rozkładamy namiotów
tylko idziemy spać pod chmurką ukołysani szumem morza, i zgrzytem piasku w
zębach.
Następnego dnia wśród tłumów niedzielnych wczasowiczów
kierujemy się ścieżką rowerową na południe mierzei. Powoli zatłoczenie ustępuje
spokojnej, nadmorskiej ciszy. Po drodze mijamy ze 2 miejscowości aż docieramy
do Nidy – tutaj kończy się Litwa a zaczyna Obwód Kaliningradzki. Buszujemy
trochę po okolicznych wzniesieniach, wydmach i labiryntach w uschniętych
zaroślach. Na uwagę zasługuje ścieżka na której co kilka metrów dosłownie stoi
dwumetrowa rzeźba z drewna, przedstawiająca najróżniejsze postaci, wykonane
naprawdę perfekcyjnie.
Tutaj część ekipy dwuosobowa rusza promem na stały ląd. Ja z
jednym z Marcinów natomiast wracamy tą samą trasą z powrotem do Kłajpedy.
Nocleg znów nad Bałtykiem a na kolację gar grzybów świeżo zebranych,
przyprawionych wegetą. Spanie pod chmurką ale tym razem o 3 w nocy zaskoczyła
nas… burza! Tak więc wywiązała się z tego niezła szamotanina, nie daliśmy za
wygraną.
Następny dzień to już przedostatni a zarazem najbardziej
„pojechany” bo pobiłem swój rekord do 205 km. Ruszyliśmy we mgle o 5.30 ale po
kilku godzinach już opiekaliśmy się w słońcu. Zatrzymując się w biednie
wyglądającej chatce prosząc o wodę dostajemy konkretną porcję ogórków –
kiszonych i surowych – wspaniałe orzeźwienie. W Siakai żegnam również Marcina
który jedzie jeszcze do Kowna, gdzie ma się spotkać z resztą ekipy niedawno
odłączonej, ja natomiast na spokojnie ujeżdżam jeszcze kilkadziesiąt kilometrów
w palącym słońcu w stronę Mariampol. Następnego dnia przekraczam granicę w
wielkim stylu ( mianowicie zamówiłem sobie tu naleśniki z wiśniami ). I nagle
orientuję się, że jak chcę zdążyć na pociąg w Suwałkach do Warszawy to muszę
zrobić niecałe 30 km i znaleźć dworzec w godzinę. Nie uśmiechało mi się
czekanie całej doby na następny więc zdążyłem, pytając uprzejmych Suwalczan o
drogę. Wsiadałem do prawie już jadącego pociągu ale pan konduktor z wąsami
okazał się być również uprzejmy i wspomógł zakończyć wyprawę bez żadnych
problemów.
Mapka trasy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz