Na wstępie powiem, że cała poniższa relacja została spisana przez Piotrka, kompana wyprawy który skrzętnie notował ogólny zarys zdarzeń i ciekawsze akcje. Razem z nami była też Iza.
Trochę liczb:
Kilometry: 1680
Czas na rowerze: 102:40 h
Średnia prędkość: 16.37 km/h
Max. prędkość: 65.40 km/h
Średni dystans dzienny: 105 km
Państwa: Czechy, Austria
Dni: 16
Dętek: 0
Śniadań w Ceskim Krumlovie: 1
Start - wieczorna rozgrzewka - Wtorek, 6 września 2011
Po ciężkiej przeprawie z pkp i całodniowej jeździe (we Wrocławiu źle się
przesiedliśmy i nie dość że pociąg jechał dużo dłużej to jeszcze konduktor
stwierdził że mamy dopłacać, a pociąg i tak nie dojeżdżał do Jeleniej bo gdzieś
wcześniej był ruch zastępczy busami :/ ) jakoś jednak się spotkaliśmy (Jacek
dojechał kawałek do nas z Jeleniej). Potem przejechaliśmy kawałek jak najbliżej
granicy, a jak zaczęło się ściemniać znaleźliśmy nocleg kawałek za Szklarską
Porębą, w miejscu wskazanym przez miejscowego na polanie nad górską rzeką.
Nocleg wysoko więc zimno i wietrznie.
Na dzień dobry deszcz - Środa, 7 września 2011
Rano popadał trochę deszcz, ale zaraz przestał i o 7:30 zaczęliśmy się
zbierać. Ruszyliśmy jednak w deszczu, w kurtkach.
Towarzyszył nam on przez pół dnia (do 14, 50km). Sporo czasu jechaliśmy też
w chmurach. W miejscowości Semily wymieniamy kasę na korony czeskie (30E ->
680Kc) i robimy zakupy w Lidlu. Potem pogoda się już polepszyła.
Oprócz pogody zmieniło się też ukształtowanie terenu.
Do Jicina ciągle wspinaliśmy się i zjeżdżaliśmy z gór. W samym Jicinie na
rynku był koncert i różne zabawy, stragany, a po całym rynku chodziły postacie
z bajek (np Rumcajs który według bajki szedł właśnie do Jicina :D ).
Obcykaliśmy całe stare miasto (padła mi bateria w aparacie od oglądania
kociołka Panoramixa x[ ) i ruszyliśmy dalej.
Przy drodze znaleźliśmy ociekającą z wody mapę Polski. W sumie mapa to
prawie jak flaga więc nie możemy jej tak zostawić. Jest to też pierwsza rzecz
na liście rzeczy znalezionych, których trochę było :D . Na dalszej trasie
trafiamy na zjazd 10% gdzie cisniemy 54km/h bez pedałowania a po dociśnięciu
otrzymałem maxa dnia 63.1km/h. Noclegu zaczęliśmy szukać jakieś 30km za Jicinem.
W wiosce zapytaliśmy jakiejś dziwnej babci o nocleg, jednak z niewiadomych
powodów nas nie przenocowała. Później poprosiliśmy o wodę, ale pani gospodyni
powiedziała, że u nich nie ma, ale 2 ulice dalej jest kran. :o I faktycznie, golutki kran wystawał ze ściany domu ;]
- napełniliśmy wszystko co mieliśmy. Wyjechaliśmy z dziwnej wioski (bidne domy
a w jej centrum wypasiony podświetlany park ) i zaraz
skręciliśmy w drogę dojazdową do pola. Przy krzaczorach rozkładamy namiot.
Praga - Czwartek, 8 września 2011
Pobudka niezbyt sprawna, bo znowu pada deszczyk :/ . Wyjechaliśmy więc po
11 z mokrym namiotem i rzeczami. Deszcz szybko przeszedł a zastąpił go
wmordęwiejącywiatr. Ale zbliżaliśmy się sukcesywnie do Pragi.
Przed wjazdem zatrzymaliśmy się jeszcze na owies pod stacją benzynową,
gdzie naładowałem też trochę telefon i zaczęliśmy się zagłębiać w to wielkie
miasto.
Wjazd nie był skomplikowany - najpierw zaczęły się przedmieścia i pierwsze
zabudowania, zaraz potem pasaże handlowe i już po chwili ruch się zagęścił, na
drogach wyrosły tory i raz co raz zaczęły się pojawiać ładne, zabytkowe domy, a
na skrzyżowaniach bruk. Kiedy jednak wjechaliśmy do wielkiego starego miasta
nie wiadomo było gdzie oczy podziać - tak wszystko zachwycało.
Na koniec wjechaliśmy stromym, długim, brukowanym podjazdem, skąd
zobaczyliśmy całe miasto z góry. Tam też zobaczyliśmy "złotą
uliczkę".
Niestety zaczęło się robić późno i trzeba było zacząć myśleć o noclegu
(chodź byłem gotowy całą noc zwiedzać miasto lub w nim koczować, ale pomysł nie
spotkał się ze zbyt wielkim entuzjazmem :P). Przed wyjazdem zrobiliśmy jeszcze
zakupy w centrum handlowym. Tym razem ja zostałem przy rowerach i obserwowałem
ludzi wielu nacji chodzących po ulicach. Po zakupach zajrzałem jeszcze na
stację metra, do której wiodły baaardzo długie schody ruchome i która wywarła
na mnie również wielkie wrażenie. Wyjeżdżając łapię wszystkie możliwe obrazy z
miasta wzrokiem. Robimy zdjęcia z oddali rozjarzonego już milionami świateł
miasta. Wrócę tu na pewno. Najchętniej na tydzień albo dwa.
Kopce do Taboru i Kozel - Piątek, 9 września 2011
Rano pogoda polepszyła się - namiot prawie wysechł. Na rowerze miałem istną
inwazję ślimaków i innych robaków.
Od razu zaczęły się górki i ładne krajobrazy. Mijaliśmy też kilka jeziorek.
Kiedy byliśmy jakieś 20km od miejscowości Tabor zgodnie z tym co mówił
spytany po drodze typ (tam możecie jechać ale będą kopce - i pokazywał jak ta
trasa bedzie wyglądała) trafiliśmy na naprawdę długi i stromy podjazd.
Niedługo potem zjechaliśmy na drogę szybkiego ruchu, gdzie nie jechało się
zbyt przyjemnie, ale właśnie szybko. Do czasu kiedy nie przemieniła się w
autostradę i musieliśmy szybko z niej zjechać. Na szczęście ową drogą szybko
dojechaliśmy do Taboru i zmęczeni już nieźle zatrzymaliśmy się na posiłek
tradycyjnie pod Lidlem. Później chcieliśmy zobaczyć miasto ale na starym
mieście odbywał się dwudniowy koncert i był cały odgrodzony (wstep 200kc)
Obejrzeliśmy ile się dało (kolejne ładne zabytkowe miasto) i pojechaliśmy
dalej. Ściemniało się już więc 10km dalej znaleźliśmy nocleg niedaleko drogi na
strasznie podmokłym terenie. Spróbowaliśmy też z Jackiem pierwsze czeskie pivo
- Kozel. Bardzo pyszne ^^.
Ładujemy akumulatory - Sobota, 10 września 2011
Jeśli wczorajszy dzień mona by nazwać dniem podjazdów - dzisiejszy byłby
dniem zjazdów. Jeśli wczorajszy dzień był deszczowy - dzisiaj pogoda jest wręcz
wymarzona. Jeśli wczoraj szedłem spać nie do końca zadowolony - dziś wszystko
się udaje. Ale zacznijmy od rana - zapowiadało się średnio, bo namiot w nocy
nam zamókł, trawa od razu przemoczyła buty, a pogoda zapowiadała się średnio.
Jednak zaraz po tym jak ruszyliśmy wyszło słońce i zaczęły się zjazdy :D .
Szybko zrobiliśmy odcinek do Ceskich Budejovic (przejeżdżając podrodze blisko
potężnej elektrowni jądrowej), gdzie zrobiliśmy zakupy i przebraliśmy się bo
zrobiło się gorąco.
W Budejovicach, na samym wjeździe pojechaliśmy do wielkiej galerii gdzie
(nareszcie) naładowałem telefon i aparat (co miałem zrobić w Poznaniu no ale
Party Rock i Club Rocker :P ). Podłączyliśmy się pod listwę do której był
podłączony automat z napojami. Później skierowaliśmy się zobaczyć rynek, który
naprawdę robi wrażenie swoją wielkością i również wielką fontanną w jego
centrum.
Potem pojechaliśmy na Holasowice, które są najlepiej w czechach zachowaną
XIX-wieczną wioską, uhonorowaną przez Unesco. Wieś jest faktycznie klimatyczna,
ale dupy nie urywa :) . W samym jej centrum rozkładamy się na mały owsiany
popas.
Dalsza droga owocowała już w liczne strome zjazdy i podjazdy. Widoki coraz
ładniejsze - choćby np stado krów na zielonym pagórku przy zachodzącym słońcu,
które obcykaliśmy ze wszystkich stron :) .
Kiedy zaczęło się zciemniać znajdujemy super miejsce na nocleg osłonięci od
drogi krzakami na górskiej polanie.
Próbujemy też kolejnego piwa czeskiego – pardal , z takim dziwnym ymlautem.
Porwana sakwa - Niedziela, 11 września 2011
Pogoda znowu super więc nie będę o niej przynudzał. Zebraliśmy się niezbyt
szybko (patrząc na to że śniadanie mieliśmy zjeść w Ceskim Krumlovie. Po
dojechaniu tam ugotowaliśmy przy fontannie makaron z cebulą i sosem barbecue.
Nikt nam nie powie że nie jedliśmy śniadania w Ceskim Krumlovie :P !
Zwiedziliśmy miasto, zamek i mały zamek z wieżą. Wszedłem nawet na wieżę bo
cena 30Kc nie była jakaś straszna (ulgowy uczniowski).
Dużo jednak czasu nam się zeszło i wyjechaliśmy już po hejnale a na
liczniku 11km :[ . No ale w końcu jedziemy - droga fajna, wzdłuż rzeki i nagle
JEB!! Coś mi w sakwach urwało. Okazało się że od rana nie były one przypięte
haczykami z przodu :( . W efekcie miałem rozerwaną boczną sakwę na szwie
(wkręciła się w szprychy) i w 1 miejscu dziurę chyba po rączce od gara. Siadłem
więc i zaczęłem szyć nie zważając na psa który bez przerwy nas obszczekiwał,
robiąc tylko raz po raz chwilę przerwy na złapanie oddechu :D . Zeszło mi
trochę, a i tak miałem za dużo sił tego dnia (np raz jechałem za typem na kole
pare km) więc powiedziałem Izie i Jackowi, którzy tymczasem załatwili jeszcze
trochę wody od jakiejś gospodyni (właścicielki zmachanego psa), żeby jechali, a
ja zszyję sakwę, pocisnę trochę i ich złapię.
No i faktycznie - 12km i WC w którym stracili trochę czasu starczyły. Stąd
zostało nam jakieś drugie tyle (12km) do granicy więc szukamy sklepu, żeby
zrobić jakieś zapasy i wydać drobne korony. Znalazłem nawet kultowy napój do
rozpuszczania "tang" :D . Potem ruszyliśmy do granicy, którą
przekroczyliśmy jakby na 2 razy, bo kiedy już czuliśmy się jak w Austrii, bo
jechaliśmy przez jakieś przejście graniczne (gdzie policja złapała jakiegoś
typa), ujrzeliśmy drugie, większe, z tabliczkami.
Najpierw było trochę naprzemiennych podjazdów i zjazdów (nawierzchnia
idealna) gdzie ustanowiłem maxa całego wyjazdu 65,4km/h! Jechaliśmy na takiej
wysokości, że gdzieś w oddali widać było nawet Alpy. Po chwili trafiliśmy na
pierwsze austriackie ścieżki rowerowe. No i :O . Bardzo mały, właściwie
pomijalny ruch, równiutki asfalt, dobre oznaczenia (no może nie idealne bo już
raz spadliśmy ze ścieżki na zwykłą drogę ale to może z braku doświadczenia w
czytaniu tych znaków). I właśnie na tej ścieżce trafiliśmy na 25km zjazd :D .
Do Linz dotarliśmy więc expresowo. Samo Linz też okazało się być ładnym, wartym
zobaczenia miastem, z bardzo nowoczesną komunikacją miejską (p 7 częściowe
akordeonowe tramwaje, trolejbusy, skutery miejskie (jak u nas rowery)). Co
ciekawe tramwaje przejeżdżają nawet przez sam środek rynku na starym mieście.
Tam znajdował się też spory pomnik i fontanna, która była nam podporą dla
rowerów :) .
Pojechaliśmy zobaczyć też naprawdę WIELKI kościół, którego nie dał rady
objąć żaden aparat (nawet panorama). Tam zjedliśmy coś, pobawiliśmy się z
fontanną, która spryskiwała chodnik tak drobnymi strumieniami, że przypominał
on dym, no ale się zciemniło.
No problem jednak, bo przez praktycznie cały Linz, jak i pozostałe
przyłączone miasta biegnie elegancka asfaltowa ścieżka rowerowa z przejazdami
mostem lub pod ziemią na drugą stronę ulicy i innymi bajerami. Dojechaliśmy nią
do Traun, a potem wskoczyliśmy na świetną ścieżkę Traunradweg (no nie bez
problemów). Po paru kilometrach zjechaliśmy na jakąś widać dawno nie
uczęszczaną drogę w bok i rozbiliśmy namiot by następnie zjeść CHOCO z
makaronem i iść spać.
Pani Sylwia - Poniedziałek, 12 września 2011
Rano wyprałem swoje rzeczy, umyłem się, a także garnki i wyruszyliśmy znów
po ścieżce rowerowej. Jechało się dobrze, bo były eleganckie oznaczenia i cały
czas świetna nawierzchnia.
W pierwszym większym mieście zrobiliśmy zakupy - ceny okazały się nie być
aż takie straszne (firma Spar i S-budget). Kawałek dalej złapałem gumę, ale w
ok. pół godziny dętka była już załatana.
W tym czasie zaczęły się też pojawiać pierwsze góry. Jechaliśmy też przez
kilka bardzo fajnych mostów zrobionych specjalnie dla ścieżki rowerowej.
Nagle naszym oczom ukazał się przepiękny widok. Zobaczyliśmy wielkie
górskie jezioro z krystalicznie czystą wodą, okrążone górami i urokliwe
miasteczko (Gmunden) z którego wypływają promy, jest też port jachtowy i ładny
kościółek nad vodou.
Na dalszej drodze jechaliśmy kilkoma tunelami tylko dla rowerów. Nocleg tym
razem na gospodarza. Kiedy pani Sylwia usłyszała : "Hello... do you speak
english?" -"a little bit" - "Can we... sleep... Zelt... in your
garden?" wybuchła śmiechem :D , ale kiedy zaczęliśmy już rozmawiać we
trójkę i powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski, że jedziemy stamtąd na rowerach
itd. okazała się być bardzo sympatyczna. Okazało się że ziemia na której się
chcieliśmy rozbić nie należy do niej ale powiedziała, że może podzwonić
popytać. Nie dodzwoniła się bo mieli tam jakiś Oktoberfest czy cuś, ale
powiedziała że myśli że powinno być ok. Zaprowadziła nas na owe pole i od razu
zaproponowała nam jedzenie, picie, piwo, wino etc. Powiedziałem, że piwo możemy
wypić no ale nie sami. Skorzystałem też z okazji i dałem ładowarkę z baterią do
aparatu, która niedawno padła. Jakiś czas później, kiedy namiot już stał
przyszła z córką i z pytaniem czy zjemy jakieś typowe austriackie danie. Powiedzieliśmy,
że trochę możemy spróbować, a kiedy już zostaliśmy zaproszeni do ogrodu okazało
się, że jest to wielka kiełbasa z serem :D . Piwo dostaliśmy też austriackie, z
Salzburga. Pogadaliśmy trochę po angielskoniemiecku, zjedliśmy, pośmialiśmy się
i poszliśmy spać.
Wbijamy do jeziora! - Wtorek, 13 września 2011
Rano znaleźliśmy jeszcze rogaliki pod namiotem :) . W domu już nikogo nie
było, tylko bateria do aparatu na tarasie, która ładowała się całą noc :) .
Napisaliśmy podziękowania i podpisaliśmy się na jednej z czekolad S-budget,
którą zostawiłem na sole na tarasie przy którym jedliśmy wczoraj Kasewurst.
Wczoraj pani Sylwia sporo opowiedziała nam o miejscowości Hallstatt więc
postanowiliśmy odbić ok 20km i zajechać tam. Cały czas oczywiście ścieżkami
rowerowymi.
Mijamy sporo innych rowerzystów, często starszych, zawsze uśmiechniętych, z
którymi witam się krótko "Halo" i właściwie zawsze dostaję życzliwą
odpowiedź. Hallstatt leży nad dużym jeziorem, więc po chwili zaczynamy jechać
wzdłuż brzegu. Woda jest przejrzysta i czysta. W końcu decyduję się wykąpać.
Zatrzymujemy się w takiej budce przy jeziorze i wbijam do wody. Nie było lekko
- woda zimna, a dno kamieniste a dalej muliste, no ale warto było - w końcu
jakieś orzeźwienie no i jakie uczucie pływać w krystalicznie czystym jeziorze,
będąc okrążonym przez wielkie góry.
Samo Hallstatt okazało się być piękną, bardzo klimatyczną miejscowością.
Była tam też kolejka, którą można było wjechać do kopalni soli ale wejściówki
były dość drogie no i nie było za bardzo gdzie zostawić rowerów i sakw.
Droga powrotna do punktu w którym zjechaliśmy na Hallstatt była szybsza, bo
tym razem lekko z górki. Kierując się na Salzburg jechaliśmy wzdłuż kolejnego
jeziora - Volfgangsee. Po drodze zatrzymał nas i jakąś rowerzystkę facet,
tłumacząc że kręcą tutaj film i poprosił byśmy 2 minuty poczekali :) . W
miejscowości Sankt Gligen widzieliśmy dom Mozarta. Tam też znaleźliśmy Spara i
zrobiliśmy zakupy tradycyjnie głównie z naszych ulubionych marek.
Kawałek po wyjechaniu spotkaliśmy przydrożny nowoczesny i bajerancki kibel,
a kawałek dalej zaczęliśmy szukać gospodarza. Stachu do którego zacząłem mówić
niemiecką formułkę przerwał mi i psytał czy mówimy po angielsku. W ogóle chyba
był czechem bo spytał "Do you need vodou?". W każdym bądź razie
powiedział, że po drugiej stronie ulicy no problem i wytłumaczył nam drogę do
Salzburga. Rowery mogliśmy schować do jakiegoś kurnika, opuszczonego domu owcy
czy co to tam było :) . Po lekkim spięciu na temat dalszej drogi (ja chcę w
wyższe góry :P ) poszedłem szybko spać.
Widelec - Środa, 14 września 2011
Rano niezłe zaskoczenie, bo pani Stachowa wpadła spytać czy chcemy kawę i
jeszcze dała nam 20Euro żebyśmy w Salzburgu poszli do Maca :o . Pogoda trochę
gorsza bo nieźle się chmurzyło, no ale na razie nie pada, to jedziemy. Po
chwili zaczyna mżyć i natrafiamy (w końcu) na jakiś cięższy podjazd. Najpierw
zdobywamy przełęcz 752m.n.p.m. a po chwili 769.
Około 12 kilometrowy odcinek do Salzburga okazał się jednak chyba
najcięższym odcinkiem z całej drogi. Po zjazdach bolały mnie oczy tak, że
prawie nic nie widziałem (a okulary w deszczu też się nie sprawdzały),
tymczasem zaczęło lać tak, że w kilka minut byłem przemoczony i myślałem tylko
żeby schować się przed deszczem. Na zjazdach zimno było nie do wytrzymania, a
woda zalewała oczy. W Salzburgu (na samym początku) zostałem na światłach, a że
nie wiedzaiłem gdzie pojechali Jacek z Izą zajechałem pod pierwsze schronienie
od deszczu jakie zauważyłem - tunel prowadzący do sklepów. Tam od razu wytarłem
głowę zdjąłem kurtkę i włożyłem polar i grzałem dłonie. Kiedy palce mi już
trochę odtajały napisałem do reszty sms z zapytaniem gdzie są i okazało się że
w cpn-ie 20m dalej. Nie wiedziałem jeszcze że to tak blisko, zresztą nie miałem
ochoty wychodzić znowu na ulewę, więc siedziałe,, grzałem się, zjadłem ciastka
:P .Po jakichś 30 minutach deszcz prawie ustał więc poszedłem na owy CPN. Jacek
i Iza bili już jednak w pobliskim McDonaldzie. Dołączyłem więc do nich i
wydałem swoje 7Euro z centami zgodnie z ich przeznaczeniem na 2 cheeseburgery,
2 chickenburgery i gorącą herbatę. Rowery postawiliśmy w szerokim wejściu i o
dziwo nikt się nie sprzeciwiał. Jak miło było się zagrzać w ciepłym macu i
zjeść coś ciepłego po tej deszczowej przeprawie. Jacek naładował też aparat i
dorwał gazetę gdzie znaleźliśmy całkiem pozytywną prognozę pogody, która
dodatkowo się sprawdziła - po niedługim czasie akurat jak podeschnęliśmy niebo
się rozjaśniło i deszcz ustał.
Zwiedziliśmy więc Salzburg - stary rynek, zobaczyliśmy zamek (o którym
dopiero po powrocie rodzice przypomnieli mi że tam byłem :D ) widzieliśmy też
ciekawą uliczkę, pomnik Mozarta i wiele innych rzeczy.
Jak kupowałem kartki i spytałem sprzedawdczynię o łyżkę lub widelec jakiś
facet w garniaku podchwycił "Spoon? You want to buy a spoon?" I
najpierw myślał gdzie mógłbym ją kupić i jak stwierdził że chyba jednak nigdzie
tutaj stwierdził że przyniesie mi swój widelec z bióra : o. I faktycznie
przyniósł - o zapłacie nie chciał nawet słyszeć. Faktycznie świat pełen jest
dobrych ludzi... No i ruszyliśmy spowrotem na północ naszą Salzklammergutradweg
z lekkim uczuciem żalu odwracając się od wyższych gór widocznych gdzieś na
południu.
Jechaliśmy tak do wieczora, raz spytaliśmy się o nocleg gospodynię jakąś
ale albo nie zrozumiała, albo odmówiła. [dziwna była - śmiała się jak szatan] W
każdym bądź razie odesłała nas 3 domy dalej do jakichś Zimmer frei. Dalsza
droga to kolejna piękna ściażka rowerowa. Mieliśmy nieco mało km to jechaliśmy
do 23. W końcu przy postoju przy kiblu znaleźliśmy fajny przystanek na którym
zdecydowaliśmy się spać. Iza poszła do kibla a ja z Jackiem rozłożyliśmy się na
wąskich ławeczkach. Nie za wygodnie, mało miejsca, co raz jeździły samochody.
No ale patrząc na czas po którym na pobliski parking zaczęli się zjeżdżać
ludzie do pracy, jednak trochę się przespałem. Nasza "doba
przystankowa" kończyła się o 6.05 więc wstaliśmy trochę wcześniej i
ogarnęliśmy przystanek. Przed chwilą wywiesiłem ręcznik do suszenia i zjedliśmy
owies. Spojrzenia ludzi - bezcenne, a szczególnie dzieciaków jadących autobusem
do szkoły ^^. No ale to już zdaję się kolejny dzień ;) .
Leżakowanie w Gmunden - Czwartek, 15 września 2011
Dzień zaczął się od bardzo fajnego odcinka R2 z podjazdami i zjazdami,
gdzie nakręciliśmy sporo filmików. Dla Izy nie wypięły się SPDy i jebła w
miejscu (i jeszcze ją osa użądliła) toteż postanowiliśmy się rozdzielić i my z
Jackiem jechaliśmy górkami R2-ką a Iza drogą główną nad jeziorem. Po drodze
mieliśmy podjazd 13%, mijaliśmy wybieg z jeleniami, sarnami i muflonami. Chwila
postoju nad jeziorem z karmieniem kaczek, łabędzi i rybitw i z powrotem na R2
(już w trójkę) . Tą trasą też dostaliśmy się do znanego już nam Gmunden, które
jednak dzisiaj wyglądało inaczej zasnute mgłami. Rozstawiliśmy tam dobrą
imprezę z makaronem, cebulą, mięchem, kukurydzą i keczupem, a potem wbiliśmy na
plac zabaw na hamaki :D .
Potem zakupy w Sparze - udało mi się nawet napisać 1,20 kartki :P . Czas
jednak pożegnać Gmunden i góry. Na znanym nam już 8-kilometrowym odcinku do R4
natrafiiśmy na ostry (chyba z 20%) podjazd, krótki, a prowadzący na most
rozpięty wysoko nad rzeką. Kiedy zjeżdżamy na R13 okazuje się być pagórkowata i
dająca wiele pięknych widoków. A wszystko dzięki temu, że nie prowadzi wzdłuż
rzeki (te wzdłuż rzek są zazwyczaj wzdłuż brzegu i są płaskie). Mijamy kolejne
wielkie bociany ustawione w ogródkach ludzi. Jest to symbol, że w domu urodził
się kolejny mieszkaniec. Czasem dodatkowo dopisywane jest imię dziecka lub data
urodzenia. Raz chciałem szybko zawrócić bo na ziemi leżała śruba rzymska i
właśnie kiedy Jacek czytał głośno tabliczkę "Achtung unfall" wywalił
mi się rower :D . Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi znaleźliśmy miejscówę
idąc tunelem między polem kukurydzy i lasem.
A propo śruby rzymskiej - trzeba w końcu zrobić jakąś listę rzeczy
znalezionych :) :
LISTA RZECZY ZNALEZIONYCH:
- błyszczyk do ust (wykorzystania do napisania "PL" na sakwach)
- gumy do żucia (wyżute x) )
- mapa Polski
- odblaski (wszyte w sakwy)
- śruba rzymska (?)
Spanie na belach - Piątek, 16 września 2011
Obudziły nas jeżdżące w koło trajktory. No fakt - trafiliśmy akurat na
okres zbiorów kukurydzy. :P Nikt jednak do nas nie podbił co więc tylko szybko
się zwinęliśmy i no problema. Tym razem zakupy w EUROSPAR :) . Kupiłem nawet
łyżkę za 2 Euro więc już mam wszystko co do jedzenia potrzebne.
Później zajechaliśmy do Steyr, które było ładne, aż chciałem kupić kartkę,
ale... nie było gdzie. A jak w końcu znalazłem stoisko to kartki stamtąd nie
dość że nie urywały dupy to także nie gniotły jajec... Wstąpiłem na chwilę też
do kościoła. Za Steyr na fajnej miejscówie z tunelem prowadzącym do jeziora
zjedliśmy drugie śniadanie (no może nawet obiad). Zaraz dotarliśmy do
pierwszych znaków na Donauradweg. Gdzieś jednak zgubiliśmy znaki, a że w Enns
do Dunaju wpada jeszcze inna rzeka to przedostanie się na drugą stronę okazało
się nie lada zadaniem.
W końcu przejeżdżamy mostem krajowej 1-ki (która była dojazdówką do A1-kii
trochę baliśmy się w nią wjeżdżać.) Za mostem trzymaliśmy się już Dunaju i
znaków i jechaliśmy po ciemku. Nie było widać licznika ani zegarka - po prostu
jechaliśmy, rozmawialiśmy, czasem trochę marzliśmy bo od Dunaju trochę wiało chłodem.
Duży kawałek drogi jechaliśmy też w gęstej, wręcz filmowej mgle. Przejeżdżamy
przez klimatyczną miejscowość Wallsee, gdzie wjazdu pilnował krasnolud,
elegancko wyrzeźbiony i podświetlony tak, że naprawdę robił wrażenie. W między
czasie urwałem suwak od sakwy *_*. Kiedy licznik wskazywał już 130km
zatrzymaliśmy się na nocleg w ładnym miejscu, prawie nie widocznym z
Donauradwegu. Stał tam rząd słomianych bel zawiniętych w folię i postanowiłem,
sposobem podpatrzonym kiedyś w internecie, na nich się przekimać. Było dość
wygodnie, a przede wszystkim ciepło. Od jakiegoś czasu bolało mnie ucho, ale
dziś cały dzień i całą noc spędziłem z koszulką zawiązaną na głowie i już jest
dużo lepiej. Rano zobaczyliśmy , że blisko naszego noclegu są jakieś jakby
stare obwarowania kamienne. no i oczywiście spojrzenia ludzi widzących mnie
śpiącego na belach o_o ;) .
P.S. Ze zdjęć (robionych zresztą już rano jak nie spałem) może nie wygląda
ale nocleg naprawde udany - spać trzeba było na plecach tylko tak było
wygodnie. No ale obiecałem komuś te zdjęcie.
Das Konzert - Sobota, 17 września 2011
Wyspaliśmy się i wyjechaliśmy bardzo leniwie. Noc jedna z fajniejszych,
jedyna wada, że na boku raczej nie dało się spać :( . Wyjechaliśmy po 11 a już
po 14km w Ybbs dłuższy postój bo w WC znaleźliśmy gniazdka i ładujemy aparaty i
mp3. Z Ybbs Iza wyjechała wcześniej, a my (kręcąc kolejne filmiki) ją
goniliśmy.
Raz zatrzymaliśmy się nagrywać bardzo długie graffiti przedstawiające Dunaj
i symbolicznie pobliskie miasta przybrzeżne. Tam połknął nas peleton ok. 50
osób w białych koszulkach. Trochę bez większego zastanowienia jechaliśmy z nimi
i zjechaliśmy z Donauradwegu xD . Szczęśliwie jeden pan to zauważył i spytał
dokąd jedziemy. Potem łamaną angielszczyzną wytłumaczył nam drogę z powrotem na
naszą ścieżkę. Kawałek drogi dalej (już na naszej drodze rowerowej) stanęliśmy
przy tablicach informacyjnych, a jakaś babcia na ławce (jak jakaś zjawa
normalnie) pokazała nam skrót do miasta. No akcja jak z filmu :) .
Skorzystaliśmy ze skrótu i faktycznie po chwili byliśmy w Melk, gdzie na
wzgórzu stał wielki pałac. Zatrzymujemy się tam by do Izy zadzwonić, a tu
przyjeżdża Iza :P . Stajemy chwilę na jedzenie (skończyliśmy chleby a jutro
niedziela :/ ) i jedziemy dalej.
Trafiamy na bardzo fajny zamek na skale, który oglądamy z kamienistego
wybrzeża (które znajduje się pod wodą gdy Dunaj ma wyższy poziom). Tam też
prawie zostawiłem bidon, bo wśród białych kamieni nie wyróżniał się wcale. W
każdym bądź razie bardzo fajne i klimatyczne miejsce. 10km dalej widzieliśmy
wysoko kawałek ruin. Szkoda że nie mieliśmy czasu by tam wjechać. Widok na
pewno byłby niesamowity.
Kontynuujemy dalej jazdę naddunajską ścieżką lecz fragment jest zamknięty i
po strzałkach (w kształcie strzałki) jedziemy objazdem przez małe miasteczko.
Jedziemy tak wąskimi uliczkami, kiedy trafiamy na rzędy ustawionych krzeseł.
Naprzeciw nich natomiast zbiera się orkiestra. Wszyscy w ludowych strojach.
Stajemy z Jackiem przyglądając się temu i oczekując na Izę która tym razem
została trochę z tyłu. A tu jedna z uśmiechniętych pań, które soją na wejściach
na plac proponuje nam klina jakiejś brzoskwiniówki. Aż ciężko odmówić no ale
jakoś przeboleliśmy. Pytam się kiedy zaczyna się koncert - za 20 minut.
Dostajemy też program. Kiedy dołącza Iza pani ponawia swój atak tym razem już z
polanym kieliszkiem. Wypijam ja, wypija Jacek - no nic, zostajemy xD . Bardzo
dobry trunek, zagrzał nas trochę. Facet podszedł śmiejąc się "Fire water,
fire water" (chyba skojarzył polaków :D ) . No i zaczyna się koncert.
Dziewczyny grające na fletach i klarnetach uśmiechają się do nas. Na perkusji
grają młode chłopaki, na tubach trąbkach i innych takich dorośli mężczyźni i
kobiety, wszyscy w klimatycznych strojach. Jest także dyrygent. Do tego
wszystkiego grają naprawdę dobrze i kilka super kawałków. Koncert (chyba po 3
bisach) niestety się kończy i już po ciemku trzeba ruszać dalej. Po drodze Iza
ogołaca pół winiarni z winogron :P . Znajdujemy nocleg na jakiejś rybackiej
miejscówce (właśnie przyjechali kiedy to piszę w niedzielę rano), ale
przywitali nas i nie mają nic naprzeciwko.
Budki telefoniczne - Niedziela, 18 września 2011
Jadąc dalej Donauradwegiem natrafiamy na piękne posągi. Przedstawiają scenę
oświadczyn, w której oprócz pary biorą udział rycerze w różnym uzbrojeniu.
Wykonane są z dbałością o najmniejsze szczegóły i robią mega wrażenie.
od strony miasta Tulln efekt dopełnia jeszcze kaskadowa fontanna. Przy
posągach gubimy Izę :P
Po zwiedzeniu miejskiego rynku idziemy na Pizzę (6Euro), bardzo dobra, no
nie najedliśmy się, ale na wyprawie mamy apetyt do potęgi 3 x| . Czekając na
pizzę zaszedłem do info turystycznego więc jedziemy zobaczyć pozostałe atrakcje
z miasta : fontannę z jakichś archaicznych kamieni (niby 30 milionów lat miały
jak dobrze zrozumiałem), rondo z syrenką, kościół do którego też wchodzę się
pomodlić (dziś niedziela). Po wyjściu z kościoła dodzwania się do nas Iza i
dowiadujemy się że jest 10km z przodu. Doganiamy ją i zbliżamy się coraz
bardziej do Wiednia. Po drodze ścigamy się z promem płynącym z prądem i ledwo
ledwo, ale wygrywamy :)
W ogóle Dunaj tutaj przypomina już bardziej jezioro. na brzegu gdzieniegdzie
plażują ludzie, po Dunaju pływają motorówki, nawet jacht. Co raz mijamy
przystanie dla motorówek. Czasem gdzieś przy brzegu kołyszą się zakotwiczone
łódki z opalającymi się austriakami :D . Z takimi widokami docieramy do
Wiednia. Cały czas Donauradwegiem wbijamy się do tego wielkiego miasta. Miasta
całego w graffiti. Gdzie się nie obejrzałem było pomazane, ale zazwyczaj ładnie
i z sensem ;) . Zatrzymujemy się przy barze, gdzie Jacek kupuje (1,90E ; o )
kanapkę z szynką. Nagle słyszymy, że ktoś gada po polsku. Sakwiarze. No to my
do nich:
- Dzień dobry!
- <śmiech> dzień dobry. A wy skąd?
- Z Polski :D (jakoś się nasunęło z jakiejś polskiej komedii :D )
- <znowu śmiech ? > No pewnie że z Polski
No i powiedzieliśmy, że z Jeleniej, nie dowiedzieliśmy się tylko skąd oni,
bo pojechali :P . Po chwili dalszej jazdy wzdłuż Dunaju (mijamy fajne klatki z
boiskami do nogi i kosza) wyjeżdżamy w końcu na górę do miasta i od razu
natrafiamy na O-GRO-MNY kościół. Kawałek dalej grupa tancerzy robi dobre show,
które aż do końca oglądamy. Kawałek dalej gra jakaś kapela, jeszcze dalej
akordeonista (w kółko) "nad pięknym modrym Dunajem". Wszędzie pełno
ludzi, Iza kupuje jakieś czekoladki u Mozarta i ruszamy dalej. Zaczynają się
wielkie pałace i rzeźby. Mimo, że były tak ogromne i naprawdę ładne jakoś nie
zrobiły na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Dopiero inny, z rzeźbami przed
wejściem, wjazdami po bokach i rzędami kolumn sprawił że osłupiałem. W parkach,
na murkach pod pałacami pełno ludzi leży, sz książkami, bez, śpią odpoczywają...
:] Akurat trafiamy tysz na weselną sesję zdjęciową na schodach pod jednym z
pałaców. Ściemnia się więc trzeba wyjeżdżać.
Z pomocą GPSa obieramy drogę na mosty przez kilka odnóg Dunaju. Na
największym oprócz straszliwej wichury, która zaczęła się jeszcze w mieście,
łapie nas ulewa. Zajeżdżamy więc na przystanek tramwajowy, a że deszcz wygląda
na przelotny robimy tam sobie tradycyjnie makaron z cebulą i keczupem ^^. Nie
wiem na co ludzie śmieszniej patrzyli - na gotowanie na przystanku, czy na to
jak jedliśmy z Jackiem w budkach telefonicznych :D (tam najmniej wiało) Po
zjedzeniu wyjeżdżamy z Wiednia. Wyjeżdżamy z Wiednia. Wyjeżdżamy...
wyjeżdżamy... wyjeżdżamy... czasem po jezdni, czasem chodnikiem, czasem po
ścieżkach rowerowych, których jest tutaj też pełno. W końcu miasto się kończy i
trafiamy na naszą EuroVelo 9-tkę. Jedziem szukać noclegu. Wieje tak, że nie
sposób prosto jechać (centralnie z lewej strony). Zatrzymujemy się przy
"ambonie" leśniczego, ale po wejściu i zobaczeniu jakie to małe, syf
i pająki stwierdzamy że jedziemy dalej. Tam znajdujemy jakąś strasznie
nieurodzajną polanę usianą kamieniami, no ale osłoniętą od ludzkich spojrzeń i
wiatru więc idziemy spać.
NA GŁODNEGO :(
A wieczorem z drzew wyleciały jeszcze 3 kuropatwy brzmiące jak jakiś
helikopter :D
86 centów dla tego pana! - Poniedziałek, 19 września 2011
Trochę kropiło więc średnio szybko się zebraliśmy. Czem prędzej do sklepu
bo już umierałem z głodu. Znaleźliśmy po drodze supermarket Hofer (w Polsce
Aldi) gdzie kupiliśmy brakujące zapasy. Centy znów pozytywnie nas zaskoczyły.
20 Euro już nie było potrzeby rozmieniać. Z garści drobniaków swoich i Jacka
nazbierałem 87 centów i poszedłem je wydać (no żeby nie nosić). Kupiłem 2 kilo
bananów (po 39 centów) i idę do kasy. A tam naspeedowana kasjerka policzyła
moje banany razem z zakupami za jakieś 150 Euro gościa przede mną (zapłacił i
nawet nie zauważył). No to mówię, że te banany to moje, a kasjerka żebym panu
zapłacił. No i dostał garść żużlu :P . Śmieli się z tego z kolegą chyba jeszcze
dłużej od nas :) . Najedzeni możemy jechać dalej. Nie dość że wiatr masakralny
to jedziemy przez najbardziej wietrzne tereny (wstawiane są tu prądotwórcze
wiatraki. Podjazdy jedne z najcięższych z drogi bo niby zimno, więc w kurtkach
jedziemy, a na podjazdach grzejemy się strasznie. Potem teren się już
wypłaszcza. Znajdujemy kopę ziemniaków przty drodze (bierzemy z 5) i
zatrzymujemy się przy kiblu. Z zewnątrz wygląda jak zwykła buda a tu fajnie
wyposarzony, ze światłem, podpięty pod rury i w ogóle.
Jechaliśmy dalej i co raz zatrzymywaliśmy się pod drzewami bo padał
nieprzyjemny deszcz. Jadąc widzimy sporo zwierzyny biegającej na polach i przez
ulicę - sarny kuropatwy itp :) . Około 19 znaleźliśmy miejsce na nocleg bo
zanosiło się na burzę. I właśnie kiedy wyciągnęliśmy i rozłożyliśmy sypialnię
lunęło jak z cerbera! Wiatr miotał namiotem jak szatan więc jak najszybciej
rozstawiliśmy go i wleźliśmy do środka. Mokro - sakwy mokre, podłoga mokra,
karimaty mokre. Dodatkowo mokry też śpiwór z otwartej sakwy :( . Wypijamy
austriackie pivko i się kładziemy. Namiot trochę przecieka (źle rozbity). Budzę
się cały w śpiworze, a kaptur od śpiwora mokry. Siąpi dalej deszcz, a do Polski
2 dni i 320km. Będzie ciężko...
Spina! - Wtorek, 20 września 2011
... No ale jechać trzeba. Jak się okazało spaliśmy 1,8km od granicy czesko
- austriackiej (w linii prostej z kilometr). No i jechaliśmy - dość szybko i
równo. Pierwsze 60km aż nas zaskoczyło gdy zatrzymaliśmy się na postój przy
Kauflandzie (kupiliśmy skvarkową pomazankę i sos czosnkowy). Po drodze (przez
cały dzień) widzimy spore elektrownie solarne. Robią wrażenie, choć dziś raczej
dużo prądu nie naprodukują :P . Po tych pierwszych 60km pogoda się ogarnia i
nie pada już aż do wieczora (i po wieczorze też nie ;P ). Mamy na drodze kilka
bardzo ciężkich podjazdów. Ciężkich głównie z powodu że jesteśmy ciepło
poubierani i spoceni więc rozbierać się też nie za bardzo. Zjazdy natomiast
zazwyczaj są wiatrem w twarz lub po słabej nawierzchni. Widzimy po drodze fajny,
ale jak na mój gust przesadnie odnowiony zamek, który wyglądał bardziej jak
hotel :P . W Kromirez wpadamy na ładne stare miasto, kupujemy makaron i ketchup
na wieczór i dalej, do Ołomuńca. Tam też spotykamy Polską wycieczkę (Z Lublina
chyba). Zajechaliśmy tam już po ciemku i tylko na szybko objechaliśmy stare
miasto, tętniące nocnym życiem. 10 km dalej zjeżdżamy na drogę podrzędną, potem
na jeszcze podrzędniejszą, by w końcu rozbić się na przeoranym błotnistym polu
-.-
Z przygodami - Środa, 21 września 2011
Noc jedna z gorszych. Spałem na jakichś 3 kamieniach i nie było za
wygodnie. Rano Jacek (podobno) próbował rozpalić ognisko ale się gaz w
zapalniczce skończył. Trzeba było ruszać ostatni raz w drogę. Wczoraj skończył
nam się też gaz w butli Jacka więc jedzenie też było na zimno (sałatka chlebowo
- keczupowo - kukurydziana fuj :P ). Ledwo ruszyliśmy i zaczęły się podjazdy. I
to jakie :o. Chyba najcięższe przez całą wyprawę (albo to wczorajsze
zmęczenie). W każdym bądź razie droga do Opavy jest ciężka. No oprócz świetnych
zjazdów, gdzie można troche poszaleć :] .
Dojeżdżamy po 16 i wstępujemy do Lidla. Kupuję najtańsze parówy (83% mięsa
:O) i bułki i jem z keczupem. Iza dostaje info że za 2 godziny ma pociąg z
Raciborza. Nam się tak nie spieszy więc się rozdzielamy (Iza ciśnie sama). My
zajeżdżamy na pocztę - wreszcie wysyłam kartki. Potem jeszcze do sklepu po
Kozele i inne pamiątki i w drogę. Okazuje się, że za Opavą jest już płasko więc
jedziemy szybko póki jasno. Niestety mamy końcówkę września więc ok 19 zaczyna
się zciemniać. Parę minut po 19 wjeżdżamy do Rzeczypospolitej Polski. Wrażenie
jest nie za dobre - ładna droga od granicy zrobiona chyba na pokaz zaraz się
kończy. Do tego miasteczka są zadymione i jakieś ponure. Zajeżdżamy na dworzec
w Raciborzu i zaczyna się wielka rozkmina. W końcu staje na tym, że pojedziemy
za godzinę do Rybnika pociągiem, z tamtąd do Katowic rowerami i z Katowic o
5:08 TLKiem do Ełku/Wawy. Po drodze jeszcze rodzice wpadli na pomysł, żeby
kilka godzin różnicy nie czekać na dworcu w Katowicach (na którym można podobno
łatwo dostać po gębie, o czym nawet przestrzegł nas typ w pociągu :P ), a żeby
zajechać do koleżanki Adama, do Mikołowa, które było tak czy siak po drodze. No
ale trzeba było jeszcze tam dojechać. Kierując się na Katowice wyujeżdżamy z
Rybnika i ... masakra x|. Nic nie widać, samochodów sporo, oślepiają nas co
chwilę, jeszcze częściej wpadamy na typowe dla polskich dróg wielkie i głębokie
dziury (czasem aż dziwię się że Saphirka się tak dzielnie trzyma bez usterek).
Jazda jest nieco przerażająca. Po jakimś czasie jednak wjeżdżamy do jednej
miejscowości, potem drugiej, trzeciej, drogi są oświetlone a nawierzchnia dużo
lepsza. Oznakowania jednak pozostawiają sporo do życzenia i w pewnym momencie
już nie wiemy czy dobrze się kierujemy. Zajeżdżamy na stację Crab, gdzie facet
tłumaczy nam elegancko drogę do samego Mikołowa (uwzględniając wszystkie
skrzyżowania, ronda, mijane stacje benzynowe, nazwy ulic itd :) ). Wbijamy na
czteropasmową ekspresówkę, która jest jednak zaskakująco pusta. Jedziemy więc
sobie bezwnikowo, a tu z 3 km od Mikołowa zakaz ruchu rowerów :x . No nic
jedziemy. Zaraz mamy zjazd na centrum Mikołowa. Bez większych problemów
trafiamy też na rynek, gdzie mieliśmy się spotkać z Martyną. Na rynku znajduje
się bardzo fajna fontanna, wyglądająca jakby woda rozsadziła brukowany chodnik.
Po chwili dostaję telefon z wskazówkami jak do jechać do domu Martyny.
Faktycznie jest to bardzo blisko więc już po chwili siedzimy w ciepłym domu
przy jajecznicy z grzankami w rękach (mmm) . Po chwili rozmowy i zjedzeniu
idziemy na jakieś pół godziny :P spać. Po tym czasi zbieramy się bez zbędnej
zwłoki - zgodnie z planem. Martyna rozpisuje nam wcale nie taką prostą drogę do
Katowic i na dworzec. Jeszcze raz wielkie DZIĘKI za ten nocleg :) . Dojeżdżamy
jednak jakoś strasznie późno (4:40) i zaczyna się robić nerwowo, bo nie widać
dworca. Mając niecałe 20 minut do odjazdu znajdujemy w końcu dworzec i
zaczynamy szukać bankomatu. A tu jak na złość jakieś wpłatomaty. Kiedy znajdujemy
bankomat, już skończyłem transakcję i czekałem na kasę, gdy się zaiwiesił :/ .
W końcu udaje się znaleźć następny - wypłacam 200 żeby było szybciej i lecimy
pod prąd na dworzec. Potem szybko podziemiami na peron i do pociągu.
ZDĄŻYLIŚMY!
W pociągu oglądamy zdjęcia i szybko zasypiamy. Za Wa-wą, gdy Jacek
wysiada, przypinam rower zapinką w wagonie żeby się nei przewrócił. No i nie
mogę znaleźć teraz klucza :/ . Chyba w Ełku będzie akcja cięcie linki...
[kuurde tyle zamieszania że właściwie nie ma żadnych zdjęć ;o]
Uff, kombinerkami i brutalną siłą udaje mi się ją przerwać parę km przed
Grajewem. Nieźle się patrzył konduktor na mnie, ale jak zacząłem mu tłumaczyć
że zgubiłem klucz powiedział że on chce tylko bilet :D .
No i dojechałem :]
Dzięki wszystkim którzy dotrwali w czytaniu relacji do końca :)
Mapka trasy:
Do następnego :)