niedziela, 3 lutego 2013

Wzdłuż i wszerz Rumunii



Trochę liczb:
- Czas: 4 lipca -8 sierpnia 2012
- Państwa: Słowacja, Węgry, Rumunia
- Kilometry: 4000 km
- Średni dzienny dystans: 114 km
- Max. na dzień: 215 km
- Poszło dętek: 9
- Dni: 35
- Dni upalnie gorących: 95% 
- Goniących psów: dziesiątki
- Wściekły bąk (trzmiel?): jeden



Opis w przygotowaniu...
2.
1.

Mapki trasy:






U stóp Alp

Na wstępie powiem, że cała poniższa relacja została spisana przez Piotrka, kompana wyprawy który skrzętnie notował ogólny zarys zdarzeń i ciekawsze akcje. Razem z nami była też Iza. 





Trochę liczb:
Kilometry: 1680
Czas na rowerze: 102:40 h
Średnia prędkość: 16.37 km/h
Max. prędkość: 65.40 km/h
Średni dystans dzienny: 105 km
Państwa: Czechy, Austria
Dni: 16
Dętek: 0
Śniadań w Ceskim Krumlovie: 1






 Start - wieczorna rozgrzewka - Wtorek, 6 września 2011 

Po ciężkiej przeprawie z pkp i całodniowej jeździe (we Wrocławiu źle się przesiedliśmy i nie dość że pociąg jechał dużo dłużej to jeszcze konduktor stwierdził że mamy dopłacać, a pociąg i tak nie dojeżdżał do Jeleniej bo gdzieś wcześniej był ruch zastępczy busami :/ ) jakoś jednak się spotkaliśmy (Jacek dojechał kawałek do nas z Jeleniej). Potem przejechaliśmy kawałek jak najbliżej granicy, a jak zaczęło się ściemniać znaleźliśmy nocleg kawałek za Szklarską Porębą, w miejscu wskazanym przez miejscowego na polanie nad górską rzeką.
Nocleg wysoko więc zimno i wietrznie.

Na dzień dobry deszcz  -  Środa, 7 września 2011 

Rano popadał trochę deszcz, ale zaraz przestał i o 7:30 zaczęliśmy się zbierać. Ruszyliśmy jednak w deszczu, w kurtkach.

Towarzyszył nam on przez pół dnia (do 14, 50km). Sporo czasu jechaliśmy też w chmurach. W miejscowości Semily wymieniamy kasę na korony czeskie (30E -> 680Kc) i robimy zakupy w Lidlu. Potem pogoda się już polepszyła.

Oprócz pogody zmieniło się też ukształtowanie terenu.
Do Jicina ciągle wspinaliśmy się i zjeżdżaliśmy z gór. W samym Jicinie na rynku był koncert i różne zabawy, stragany, a po całym rynku chodziły postacie z bajek (np Rumcajs który według bajki szedł właśnie do Jicina :D ). Obcykaliśmy całe stare miasto (padła mi bateria w aparacie od oglądania kociołka Panoramixa x[ ) i ruszyliśmy dalej.
Przy drodze znaleźliśmy ociekającą z wody mapę Polski. W sumie mapa to prawie jak flaga więc nie możemy jej tak zostawić. Jest to też pierwsza rzecz na liście rzeczy znalezionych, których trochę było :D . Na dalszej trasie trafiamy na zjazd 10% gdzie cisniemy 54km/h bez pedałowania a po dociśnięciu otrzymałem maxa dnia 63.1km/h. Noclegu zaczęliśmy szukać jakieś 30km za Jicinem.

W wiosce zapytaliśmy jakiejś dziwnej babci o nocleg, jednak z niewiadomych powodów nas nie przenocowała. Później poprosiliśmy o wodę, ale pani gospodyni powiedziała, że u nich nie ma, ale 2 ulice dalej jest kran. :o I faktycznie, golutki kran wystawał ze ściany domu ;] - napełniliśmy wszystko co mieliśmy. Wyjechaliśmy z dziwnej wioski (bidne domy a w jej centrum wypasiony podświetlany park ) i zaraz skręciliśmy w drogę dojazdową do pola. Przy krzaczorach rozkładamy namiot.


Praga  - Czwartek, 8 września 2011

Pobudka niezbyt sprawna, bo znowu pada deszczyk :/ . Wyjechaliśmy więc po 11 z mokrym namiotem i rzeczami. Deszcz szybko przeszedł a zastąpił go wmordęwiejącywiatr. Ale zbliżaliśmy się sukcesywnie do Pragi.
Przed wjazdem zatrzymaliśmy się jeszcze na owies pod stacją benzynową, gdzie naładowałem też trochę telefon i zaczęliśmy się zagłębiać w to wielkie miasto.
Wjazd nie był skomplikowany - najpierw zaczęły się przedmieścia i pierwsze zabudowania, zaraz potem pasaże handlowe i już po chwili ruch się zagęścił, na drogach wyrosły tory i raz co raz zaczęły się pojawiać ładne, zabytkowe domy, a na skrzyżowaniach bruk. Kiedy jednak wjechaliśmy do wielkiego starego miasta nie wiadomo było gdzie oczy podziać - tak wszystko zachwycało.
Na koniec wjechaliśmy stromym, długim, brukowanym podjazdem, skąd zobaczyliśmy całe miasto z góry. Tam też zobaczyliśmy "złotą uliczkę".
Niestety zaczęło się robić późno i trzeba było zacząć myśleć o noclegu (chodź byłem gotowy całą noc zwiedzać miasto lub w nim koczować, ale pomysł nie spotkał się ze zbyt wielkim entuzjazmem :P). Przed wyjazdem zrobiliśmy jeszcze zakupy w centrum handlowym. Tym razem ja zostałem przy rowerach i obserwowałem ludzi wielu nacji chodzących po ulicach. Po zakupach zajrzałem jeszcze na stację metra, do której wiodły baaardzo długie schody ruchome i która wywarła na mnie również wielkie wrażenie. Wyjeżdżając łapię wszystkie możliwe obrazy z miasta wzrokiem. Robimy zdjęcia z oddali rozjarzonego już milionami świateł miasta. Wrócę tu na pewno. Najchętniej na tydzień albo dwa.


Kopce do Taboru i Kozel  -  Piątek, 9 września 2011

Rano pogoda polepszyła się - namiot prawie wysechł. Na rowerze miałem istną inwazję ślimaków i innych robaków.
Od razu zaczęły się górki i ładne krajobrazy. Mijaliśmy też kilka jeziorek.

Kiedy byliśmy jakieś 20km od miejscowości Tabor zgodnie z tym co mówił spytany po drodze typ (tam możecie jechać ale będą kopce - i pokazywał jak ta trasa bedzie wyglądała) trafiliśmy na naprawdę długi i stromy podjazd.
Niedługo potem zjechaliśmy na drogę szybkiego ruchu, gdzie nie jechało się zbyt przyjemnie, ale właśnie szybko. Do czasu kiedy nie przemieniła się w autostradę i musieliśmy szybko z niej zjechać. Na szczęście ową drogą szybko dojechaliśmy do Taboru i zmęczeni już nieźle zatrzymaliśmy się na posiłek tradycyjnie pod Lidlem. Później chcieliśmy zobaczyć miasto ale na starym mieście odbywał się dwudniowy koncert i był cały odgrodzony (wstep 200kc) Obejrzeliśmy ile się dało (kolejne ładne zabytkowe miasto) i pojechaliśmy dalej. Ściemniało się już więc 10km dalej znaleźliśmy nocleg niedaleko drogi na strasznie podmokłym terenie. Spróbowaliśmy też z Jackiem pierwsze czeskie pivo - Kozel. Bardzo pyszne ^^.




Ładujemy akumulatory  -  Sobota, 10 września 2011

Jeśli wczorajszy dzień mona by nazwać dniem podjazdów - dzisiejszy byłby dniem zjazdów. Jeśli wczorajszy dzień był deszczowy - dzisiaj pogoda jest wręcz wymarzona. Jeśli wczoraj szedłem spać nie do końca zadowolony - dziś wszystko się udaje. Ale zacznijmy od rana - zapowiadało się średnio, bo namiot w nocy nam zamókł, trawa od razu przemoczyła buty, a pogoda zapowiadała się średnio. Jednak zaraz po tym jak ruszyliśmy wyszło słońce i zaczęły się zjazdy :D . Szybko zrobiliśmy odcinek do Ceskich Budejovic (przejeżdżając podrodze blisko potężnej elektrowni jądrowej), gdzie zrobiliśmy zakupy i przebraliśmy się bo zrobiło się gorąco.
W Budejovicach, na samym wjeździe pojechaliśmy do wielkiej galerii gdzie (nareszcie) naładowałem telefon i aparat (co miałem zrobić w Poznaniu no ale Party Rock i Club Rocker :P ). Podłączyliśmy się pod listwę do której był podłączony automat z napojami. Później skierowaliśmy się zobaczyć rynek, który naprawdę robi wrażenie swoją wielkością i również wielką fontanną w jego centrum.
Potem pojechaliśmy na Holasowice, które są najlepiej w czechach zachowaną XIX-wieczną wioską, uhonorowaną przez Unesco. Wieś jest faktycznie klimatyczna, ale dupy nie urywa :) . W samym jej centrum rozkładamy się na mały owsiany popas.




Dalsza droga owocowała już w liczne strome zjazdy i podjazdy. Widoki coraz ładniejsze - choćby np stado krów na zielonym pagórku przy zachodzącym słońcu, które obcykaliśmy ze wszystkich stron :) .
Kiedy zaczęło się zciemniać znajdujemy super miejsce na nocleg osłonięci od drogi krzakami na górskiej polanie.
Próbujemy też kolejnego piwa czeskiego – pardal , z takim dziwnym ymlautem.

Porwana sakwa  -  Niedziela, 11 września 2011

Pogoda znowu super więc nie będę o niej przynudzał. Zebraliśmy się niezbyt szybko (patrząc na to że śniadanie mieliśmy zjeść w Ceskim Krumlovie. Po dojechaniu tam ugotowaliśmy przy fontannie makaron z cebulą i sosem barbecue. Nikt nam nie powie że nie jedliśmy śniadania w Ceskim Krumlovie :P !
Zwiedziliśmy miasto, zamek i mały zamek z wieżą. Wszedłem nawet na wieżę bo cena 30Kc nie była jakaś straszna (ulgowy uczniowski).
Dużo jednak czasu nam się zeszło i wyjechaliśmy już po hejnale a na liczniku 11km :[ . No ale w końcu jedziemy - droga fajna, wzdłuż rzeki i nagle JEB!! Coś mi w sakwach urwało. Okazało się że od rana nie były one przypięte haczykami z przodu :( . W efekcie miałem rozerwaną boczną sakwę na szwie (wkręciła się w szprychy) i w 1 miejscu dziurę chyba po rączce od gara. Siadłem więc i zaczęłem szyć nie zważając na psa który bez przerwy nas obszczekiwał, robiąc tylko raz po raz chwilę przerwy na złapanie oddechu :D . Zeszło mi trochę, a i tak miałem za dużo sił tego dnia (np raz jechałem za typem na kole pare km) więc powiedziałem Izie i Jackowi, którzy tymczasem załatwili jeszcze trochę wody od jakiejś gospodyni (właścicielki zmachanego psa), żeby jechali, a ja zszyję sakwę, pocisnę trochę i ich złapię.
No i faktycznie - 12km i WC w którym stracili trochę czasu starczyły. Stąd zostało nam jakieś drugie tyle (12km) do granicy więc szukamy sklepu, żeby zrobić jakieś zapasy i wydać drobne korony. Znalazłem nawet kultowy napój do rozpuszczania "tang" :D . Potem ruszyliśmy do granicy, którą przekroczyliśmy jakby na 2 razy, bo kiedy już czuliśmy się jak w Austrii, bo jechaliśmy przez jakieś przejście graniczne (gdzie policja złapała jakiegoś typa), ujrzeliśmy drugie, większe, z tabliczkami.
Najpierw było trochę naprzemiennych podjazdów i zjazdów (nawierzchnia idealna) gdzie ustanowiłem maxa całego wyjazdu 65,4km/h! Jechaliśmy na takiej wysokości, że gdzieś w oddali widać było nawet Alpy. Po chwili trafiliśmy na pierwsze austriackie ścieżki rowerowe. No i :O . Bardzo mały, właściwie pomijalny ruch, równiutki asfalt, dobre oznaczenia (no może nie idealne bo już raz spadliśmy ze ścieżki na zwykłą drogę ale to może z braku doświadczenia w czytaniu tych znaków). I właśnie na tej ścieżce trafiliśmy na 25km zjazd :D . Do Linz dotarliśmy więc expresowo. Samo Linz też okazało się być ładnym, wartym zobaczenia miastem, z bardzo nowoczesną komunikacją miejską (p 7 częściowe akordeonowe tramwaje, trolejbusy, skutery miejskie (jak u nas rowery)). Co ciekawe tramwaje przejeżdżają nawet przez sam środek rynku na starym mieście. Tam znajdował się też spory pomnik i fontanna, która była nam podporą dla rowerów :) .
Pojechaliśmy zobaczyć też naprawdę WIELKI kościół, którego nie dał rady objąć żaden aparat (nawet panorama). Tam zjedliśmy coś, pobawiliśmy się z fontanną, która spryskiwała chodnik tak drobnymi strumieniami, że przypominał on dym, no ale się zciemniło.
No problem jednak, bo przez praktycznie cały Linz, jak i pozostałe przyłączone miasta biegnie elegancka asfaltowa ścieżka rowerowa z przejazdami mostem lub pod ziemią na drugą stronę ulicy i innymi bajerami. Dojechaliśmy nią do Traun, a potem wskoczyliśmy na świetną ścieżkę Traunradweg (no nie bez problemów). Po paru kilometrach zjechaliśmy na jakąś widać dawno nie uczęszczaną drogę w bok i rozbiliśmy namiot by następnie zjeść CHOCO z makaronem i iść spać.




Pani Sylwia  -  Poniedziałek, 12 września 2011

Rano wyprałem swoje rzeczy, umyłem się, a także garnki i wyruszyliśmy znów po ścieżce rowerowej. Jechało się dobrze, bo były eleganckie oznaczenia i cały czas świetna nawierzchnia.
W pierwszym większym mieście zrobiliśmy zakupy - ceny okazały się nie być aż takie straszne (firma Spar i S-budget). Kawałek dalej złapałem gumę, ale w ok. pół godziny dętka była już załatana.
W tym czasie zaczęły się też pojawiać pierwsze góry. Jechaliśmy też przez kilka bardzo fajnych mostów zrobionych specjalnie dla ścieżki rowerowej.
Nagle naszym oczom ukazał się przepiękny widok. Zobaczyliśmy wielkie górskie jezioro z krystalicznie czystą wodą, okrążone górami i urokliwe miasteczko (Gmunden) z którego wypływają promy, jest też port jachtowy i ładny kościółek nad vodou.
Na dalszej drodze jechaliśmy kilkoma tunelami tylko dla rowerów. Nocleg tym razem na gospodarza. Kiedy pani Sylwia usłyszała : "Hello... do you speak english?" -"a little bit" - "Can we... sleep... Zelt... in your garden?" wybuchła śmiechem :D , ale kiedy zaczęliśmy już rozmawiać we trójkę i powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski, że jedziemy stamtąd na rowerach itd. okazała się być bardzo sympatyczna. Okazało się że ziemia na której się chcieliśmy rozbić nie należy do niej ale powiedziała, że może podzwonić popytać. Nie dodzwoniła się bo mieli tam jakiś Oktoberfest czy cuś, ale powiedziała że myśli że powinno być ok. Zaprowadziła nas na owe pole i od razu zaproponowała nam jedzenie, picie, piwo, wino etc. Powiedziałem, że piwo możemy wypić no ale nie sami. Skorzystałem też z okazji i dałem ładowarkę z baterią do aparatu, która niedawno padła. Jakiś czas później, kiedy namiot już stał przyszła z córką i z pytaniem czy zjemy jakieś typowe austriackie danie. Powiedzieliśmy, że trochę możemy spróbować, a kiedy już zostaliśmy zaproszeni do ogrodu okazało się, że jest to wielka kiełbasa z serem :D . Piwo dostaliśmy też austriackie, z Salzburga. Pogadaliśmy trochę po angielskoniemiecku, zjedliśmy, pośmialiśmy się i poszliśmy spać.





Wbijamy do jeziora!  -  Wtorek, 13 września 2011

Rano znaleźliśmy jeszcze rogaliki pod namiotem :) . W domu już nikogo nie było, tylko bateria do aparatu na tarasie, która ładowała się całą noc :) . Napisaliśmy podziękowania i podpisaliśmy się na jednej z czekolad S-budget, którą zostawiłem na sole na tarasie przy którym jedliśmy wczoraj Kasewurst. Wczoraj pani Sylwia sporo opowiedziała nam o miejscowości Hallstatt więc postanowiliśmy odbić ok 20km i zajechać tam. Cały czas oczywiście ścieżkami rowerowymi.
Mijamy sporo innych rowerzystów, często starszych, zawsze uśmiechniętych, z którymi witam się krótko "Halo" i właściwie zawsze dostaję życzliwą odpowiedź. Hallstatt leży nad dużym jeziorem, więc po chwili zaczynamy jechać wzdłuż brzegu. Woda jest przejrzysta i czysta. W końcu decyduję się wykąpać. Zatrzymujemy się w takiej budce przy jeziorze i wbijam do wody. Nie było lekko - woda zimna, a dno kamieniste a dalej muliste, no ale warto było - w końcu jakieś orzeźwienie no i jakie uczucie pływać w krystalicznie czystym jeziorze, będąc okrążonym przez wielkie góry.
Samo Hallstatt okazało się być piękną, bardzo klimatyczną miejscowością. Była tam też kolejka, którą można było wjechać do kopalni soli ale wejściówki były dość drogie no i nie było za bardzo gdzie zostawić rowerów i sakw.
Droga powrotna do punktu w którym zjechaliśmy na Hallstatt była szybsza, bo tym razem lekko z górki. Kierując się na Salzburg jechaliśmy wzdłuż kolejnego jeziora - Volfgangsee. Po drodze zatrzymał nas i jakąś rowerzystkę facet, tłumacząc że kręcą tutaj film i poprosił byśmy 2 minuty poczekali :) . W miejscowości Sankt Gligen widzieliśmy dom Mozarta. Tam też znaleźliśmy Spara i zrobiliśmy zakupy tradycyjnie głównie z naszych ulubionych marek.
Kawałek po wyjechaniu spotkaliśmy przydrożny nowoczesny i bajerancki kibel, a kawałek dalej zaczęliśmy szukać gospodarza. Stachu do którego zacząłem mówić niemiecką formułkę przerwał mi i psytał czy mówimy po angielsku. W ogóle chyba był czechem bo spytał "Do you need vodou?". W każdym bądź razie powiedział, że po drugiej stronie ulicy no problem i wytłumaczył nam drogę do Salzburga. Rowery mogliśmy schować do jakiegoś kurnika, opuszczonego domu owcy czy co to tam było :) . Po lekkim spięciu na temat dalszej drogi (ja chcę w wyższe góry :P ) poszedłem szybko spać.




Widelec  -  Środa, 14 września 2011

Rano niezłe zaskoczenie, bo pani Stachowa wpadła spytać czy chcemy kawę i jeszcze dała nam 20Euro żebyśmy w Salzburgu poszli do Maca :o . Pogoda trochę gorsza bo nieźle się chmurzyło, no ale na razie nie pada, to jedziemy. Po chwili zaczyna mżyć i natrafiamy (w końcu) na jakiś cięższy podjazd. Najpierw zdobywamy przełęcz 752m.n.p.m. a po chwili 769.
Około 12 kilometrowy odcinek do Salzburga okazał się jednak chyba najcięższym odcinkiem z całej drogi. Po zjazdach bolały mnie oczy tak, że prawie nic nie widziałem (a okulary w deszczu też się nie sprawdzały), tymczasem zaczęło lać tak, że w kilka minut byłem przemoczony i myślałem tylko żeby schować się przed deszczem. Na zjazdach zimno było nie do wytrzymania, a woda zalewała oczy. W Salzburgu (na samym początku) zostałem na światłach, a że nie wiedzaiłem gdzie pojechali Jacek z Izą zajechałem pod pierwsze schronienie od deszczu jakie zauważyłem - tunel prowadzący do sklepów. Tam od razu wytarłem głowę zdjąłem kurtkę i włożyłem polar i grzałem dłonie. Kiedy palce mi już trochę odtajały napisałem do reszty sms z zapytaniem gdzie są i okazało się że w cpn-ie 20m dalej. Nie wiedziałem jeszcze że to tak blisko, zresztą nie miałem ochoty wychodzić znowu na ulewę, więc siedziałe,, grzałem się, zjadłem ciastka :P .Po jakichś 30 minutach deszcz prawie ustał więc poszedłem na owy CPN. Jacek i Iza bili już jednak w pobliskim McDonaldzie. Dołączyłem więc do nich i wydałem swoje 7Euro z centami zgodnie z ich przeznaczeniem na 2 cheeseburgery, 2 chickenburgery i gorącą herbatę. Rowery postawiliśmy w szerokim wejściu i o dziwo nikt się nie sprzeciwiał. Jak miło było się zagrzać w ciepłym macu i zjeść coś ciepłego po tej deszczowej przeprawie. Jacek naładował też aparat i dorwał gazetę gdzie znaleźliśmy całkiem pozytywną prognozę pogody, która dodatkowo się sprawdziła - po niedługim czasie akurat jak podeschnęliśmy niebo się rozjaśniło i deszcz ustał.
Zwiedziliśmy więc Salzburg - stary rynek, zobaczyliśmy zamek (o którym dopiero po powrocie rodzice przypomnieli mi że tam byłem :D ) widzieliśmy też ciekawą uliczkę, pomnik Mozarta i wiele innych rzeczy.
Jak kupowałem kartki i spytałem sprzedawdczynię o łyżkę lub widelec jakiś facet w garniaku podchwycił "Spoon? You want to buy a spoon?" I najpierw myślał gdzie mógłbym ją kupić i jak stwierdził że chyba jednak nigdzie tutaj stwierdził że przyniesie mi swój widelec z bióra : o. I faktycznie przyniósł - o zapłacie nie chciał nawet słyszeć. Faktycznie świat pełen jest dobrych ludzi... No i ruszyliśmy spowrotem na północ naszą Salzklammergutradweg z lekkim uczuciem żalu odwracając się od wyższych gór widocznych gdzieś na południu.
Jechaliśmy tak do wieczora, raz spytaliśmy się o nocleg gospodynię jakąś ale albo nie zrozumiała, albo odmówiła. [dziwna była - śmiała się jak szatan] W każdym bądź razie odesłała nas 3 domy dalej do jakichś Zimmer frei. Dalsza droga to kolejna piękna ściażka rowerowa. Mieliśmy nieco mało km to jechaliśmy do 23. W końcu przy postoju przy kiblu znaleźliśmy fajny przystanek na którym zdecydowaliśmy się spać. Iza poszła do kibla a ja z Jackiem rozłożyliśmy się na wąskich ławeczkach. Nie za wygodnie, mało miejsca, co raz jeździły samochody. No ale patrząc na czas po którym na pobliski parking zaczęli się zjeżdżać ludzie do pracy, jednak trochę się przespałem. Nasza "doba przystankowa" kończyła się o 6.05 więc wstaliśmy trochę wcześniej i ogarnęliśmy przystanek. Przed chwilą wywiesiłem ręcznik do suszenia i zjedliśmy owies. Spojrzenia ludzi - bezcenne, a szczególnie dzieciaków jadących autobusem do szkoły ^^. No ale to już zdaję się kolejny dzień ;) .



Leżakowanie w Gmunden  -  Czwartek, 15 września 2011
Dzień zaczął się od bardzo fajnego odcinka R2 z podjazdami i zjazdami, gdzie nakręciliśmy sporo filmików. Dla Izy nie wypięły się SPDy i jebła w miejscu (i jeszcze ją osa użądliła) toteż postanowiliśmy się rozdzielić i my z Jackiem jechaliśmy górkami R2-ką a Iza drogą główną nad jeziorem. Po drodze mieliśmy podjazd 13%, mijaliśmy wybieg z jeleniami, sarnami i muflonami. Chwila postoju nad jeziorem z karmieniem kaczek, łabędzi i rybitw i z powrotem na R2 (już w trójkę) . Tą trasą też dostaliśmy się do znanego już nam Gmunden, które jednak dzisiaj wyglądało inaczej zasnute mgłami. Rozstawiliśmy tam dobrą imprezę z makaronem, cebulą, mięchem, kukurydzą i keczupem, a potem wbiliśmy na plac zabaw na hamaki :D .

Potem zakupy w Sparze - udało mi się nawet napisać 1,20 kartki :P . Czas jednak pożegnać Gmunden i góry. Na znanym nam już 8-kilometrowym odcinku do R4 natrafiiśmy na ostry (chyba z 20%) podjazd, krótki, a prowadzący na most rozpięty wysoko nad rzeką. Kiedy zjeżdżamy na R13 okazuje się być pagórkowata i dająca wiele pięknych widoków. A wszystko dzięki temu, że nie prowadzi wzdłuż rzeki (te wzdłuż rzek są zazwyczaj wzdłuż brzegu i są płaskie). Mijamy kolejne wielkie bociany ustawione w ogródkach ludzi. Jest to symbol, że w domu urodził się kolejny mieszkaniec. Czasem dodatkowo dopisywane jest imię dziecka lub data urodzenia. Raz chciałem szybko zawrócić bo na ziemi leżała śruba rzymska i właśnie kiedy Jacek czytał głośno tabliczkę "Achtung unfall" wywalił mi się rower :D . Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi znaleźliśmy miejscówę idąc tunelem między polem kukurydzy i lasem.

A propo śruby rzymskiej - trzeba w końcu zrobić jakąś listę rzeczy znalezionych :) :
LISTA RZECZY ZNALEZIONYCH:
- błyszczyk do ust (wykorzystania do napisania "PL" na sakwach)
- gumy do żucia (wyżute x) )
- mapa Polski
- odblaski (wszyte w sakwy)
- śruba rzymska (?)



Spanie na belach  -  Piątek, 16 września 2011

Obudziły nas jeżdżące w koło trajktory. No fakt - trafiliśmy akurat na okres zbiorów kukurydzy. :P Nikt jednak do nas nie podbił co więc tylko szybko się zwinęliśmy i no problema. Tym razem zakupy w EUROSPAR :) . Kupiłem nawet łyżkę za 2 Euro więc już mam wszystko co do jedzenia potrzebne.
Później zajechaliśmy do Steyr, które było ładne, aż chciałem kupić kartkę, ale... nie było gdzie. A jak w końcu znalazłem stoisko to kartki stamtąd nie dość że nie urywały dupy to także nie gniotły jajec... Wstąpiłem na chwilę też do kościoła. Za Steyr na fajnej miejscówie z tunelem prowadzącym do jeziora zjedliśmy drugie śniadanie (no może nawet obiad). Zaraz dotarliśmy do pierwszych znaków na Donauradweg. Gdzieś jednak zgubiliśmy znaki, a że w Enns do Dunaju wpada jeszcze inna rzeka to przedostanie się na drugą stronę okazało się nie lada zadaniem.
W końcu przejeżdżamy mostem krajowej 1-ki (która była dojazdówką do A1-kii trochę baliśmy się w nią wjeżdżać.) Za mostem trzymaliśmy się już Dunaju i znaków i jechaliśmy po ciemku. Nie było widać licznika ani zegarka - po prostu jechaliśmy, rozmawialiśmy, czasem trochę marzliśmy bo od Dunaju trochę wiało chłodem. Duży kawałek drogi jechaliśmy też w gęstej, wręcz filmowej mgle. Przejeżdżamy przez klimatyczną miejscowość Wallsee, gdzie wjazdu pilnował krasnolud, elegancko wyrzeźbiony i podświetlony tak, że naprawdę robił wrażenie. W między czasie urwałem suwak od sakwy *_*. Kiedy licznik wskazywał już 130km zatrzymaliśmy się na nocleg w ładnym miejscu, prawie nie widocznym z Donauradwegu. Stał tam rząd słomianych bel zawiniętych w folię i postanowiłem, sposobem podpatrzonym kiedyś w internecie, na nich się przekimać. Było dość wygodnie, a przede wszystkim ciepło. Od jakiegoś czasu bolało mnie ucho, ale dziś cały dzień i całą noc spędziłem z koszulką zawiązaną na głowie i już jest dużo lepiej. Rano zobaczyliśmy , że blisko naszego noclegu są jakieś jakby stare obwarowania kamienne. no i oczywiście spojrzenia ludzi widzących mnie śpiącego na belach o_o ;) .
P.S. Ze zdjęć (robionych zresztą już rano jak nie spałem) może nie wygląda ale nocleg naprawde udany - spać trzeba było na plecach tylko tak było wygodnie. No ale obiecałem komuś te zdjęcie.




Das Konzert  -  Sobota, 17 września 2011

Wyspaliśmy się i wyjechaliśmy bardzo leniwie. Noc jedna z fajniejszych, jedyna wada, że na boku raczej nie dało się spać :( . Wyjechaliśmy po 11 a już po 14km w Ybbs dłuższy postój bo w WC znaleźliśmy gniazdka i ładujemy aparaty i mp3. Z Ybbs Iza wyjechała wcześniej, a my (kręcąc kolejne filmiki) ją goniliśmy.
Raz zatrzymaliśmy się nagrywać bardzo długie graffiti przedstawiające Dunaj i symbolicznie pobliskie miasta przybrzeżne. Tam połknął nas peleton ok. 50 osób w białych koszulkach. Trochę bez większego zastanowienia jechaliśmy z nimi i zjechaliśmy z Donauradwegu xD . Szczęśliwie jeden pan to zauważył i spytał dokąd jedziemy. Potem łamaną angielszczyzną wytłumaczył nam drogę z powrotem na naszą ścieżkę. Kawałek drogi dalej (już na naszej drodze rowerowej) stanęliśmy przy tablicach informacyjnych, a jakaś babcia na ławce (jak jakaś zjawa normalnie) pokazała nam skrót do miasta. No akcja jak z filmu :) . Skorzystaliśmy ze skrótu i faktycznie po chwili byliśmy w Melk, gdzie na wzgórzu stał wielki pałac. Zatrzymujemy się tam by do Izy zadzwonić, a tu przyjeżdża Iza :P . Stajemy chwilę na jedzenie (skończyliśmy chleby a jutro niedziela :/ ) i jedziemy dalej.
Trafiamy na bardzo fajny zamek na skale, który oglądamy z kamienistego wybrzeża (które znajduje się pod wodą gdy Dunaj ma wyższy poziom). Tam też prawie zostawiłem bidon, bo wśród białych kamieni nie wyróżniał się wcale. W każdym bądź razie bardzo fajne i klimatyczne miejsce. 10km dalej widzieliśmy wysoko kawałek ruin. Szkoda że nie mieliśmy czasu by tam wjechać. Widok na pewno byłby niesamowity.
Kontynuujemy dalej jazdę naddunajską ścieżką lecz fragment jest zamknięty i po strzałkach (w kształcie strzałki) jedziemy objazdem przez małe miasteczko. Jedziemy tak wąskimi uliczkami, kiedy trafiamy na rzędy ustawionych krzeseł. Naprzeciw nich natomiast zbiera się orkiestra. Wszyscy w ludowych strojach. Stajemy z Jackiem przyglądając się temu i oczekując na Izę która tym razem została trochę z tyłu. A tu jedna z uśmiechniętych pań, które soją na wejściach na plac proponuje nam klina jakiejś brzoskwiniówki. Aż ciężko odmówić no ale jakoś przeboleliśmy. Pytam się kiedy zaczyna się koncert - za 20 minut. Dostajemy też program. Kiedy dołącza Iza pani ponawia swój atak tym razem już z polanym kieliszkiem. Wypijam ja, wypija Jacek - no nic, zostajemy xD . Bardzo dobry trunek, zagrzał nas trochę. Facet podszedł śmiejąc się "Fire water, fire water" (chyba skojarzył polaków :D ) . No i zaczyna się koncert. Dziewczyny grające na fletach i klarnetach uśmiechają się do nas. Na perkusji grają młode chłopaki, na tubach trąbkach i innych takich dorośli mężczyźni i kobiety, wszyscy w klimatycznych strojach. Jest także dyrygent. Do tego wszystkiego grają naprawdę dobrze i kilka super kawałków. Koncert (chyba po 3 bisach) niestety się kończy i już po ciemku trzeba ruszać dalej. Po drodze Iza ogołaca pół winiarni z winogron :P . Znajdujemy nocleg na jakiejś rybackiej miejscówce (właśnie przyjechali kiedy to piszę w niedzielę rano), ale przywitali nas i nie mają nic naprzeciwko.



Budki telefoniczne  -  Niedziela, 18 września 2011

Jadąc dalej Donauradwegiem natrafiamy na piękne posągi. Przedstawiają scenę oświadczyn, w której oprócz pary biorą udział rycerze w różnym uzbrojeniu. Wykonane są z dbałością o najmniejsze szczegóły i robią mega wrażenie.
od strony miasta Tulln efekt dopełnia jeszcze kaskadowa fontanna. Przy posągach gubimy Izę :P
Po zwiedzeniu miejskiego rynku idziemy na Pizzę (6Euro), bardzo dobra, no nie najedliśmy się, ale na wyprawie mamy apetyt do potęgi 3 x| . Czekając na pizzę zaszedłem do info turystycznego więc jedziemy zobaczyć pozostałe atrakcje z miasta : fontannę z jakichś archaicznych kamieni (niby 30 milionów lat miały jak dobrze zrozumiałem), rondo z syrenką, kościół do którego też wchodzę się pomodlić (dziś niedziela). Po wyjściu z kościoła dodzwania się do nas Iza i dowiadujemy się że jest 10km z przodu. Doganiamy ją i zbliżamy się coraz bardziej do Wiednia. Po drodze ścigamy się z promem płynącym z prądem i ledwo ledwo, ale wygrywamy :)
W ogóle Dunaj tutaj przypomina już bardziej jezioro. na brzegu gdzieniegdzie plażują ludzie, po Dunaju pływają motorówki, nawet jacht. Co raz mijamy przystanie dla motorówek. Czasem gdzieś przy brzegu kołyszą się zakotwiczone łódki z opalającymi się austriakami :D . Z takimi widokami docieramy do Wiednia. Cały czas Donauradwegiem wbijamy się do tego wielkiego miasta. Miasta całego w graffiti. Gdzie się nie obejrzałem było pomazane, ale zazwyczaj ładnie i z sensem ;) . Zatrzymujemy się przy barze, gdzie Jacek kupuje (1,90E ; o ) kanapkę z szynką. Nagle słyszymy, że ktoś gada po polsku. Sakwiarze. No to my do nich:
- Dzień dobry!
- <śmiech> dzień dobry. A wy skąd?
- Z Polski :D (jakoś się nasunęło z jakiejś polskiej komedii :D )
- <znowu śmiech ? > No pewnie że z Polski
No i powiedzieliśmy, że z Jeleniej, nie dowiedzieliśmy się tylko skąd oni, bo pojechali :P . Po chwili dalszej jazdy wzdłuż Dunaju (mijamy fajne klatki z boiskami do nogi i kosza) wyjeżdżamy w końcu na górę do miasta i od razu natrafiamy na O-GRO-MNY kościół. Kawałek dalej grupa tancerzy robi dobre show, które aż do końca oglądamy. Kawałek dalej gra jakaś kapela, jeszcze dalej akordeonista (w kółko) "nad pięknym modrym Dunajem". Wszędzie pełno ludzi, Iza kupuje jakieś czekoladki u Mozarta i ruszamy dalej. Zaczynają się wielkie pałace i rzeźby. Mimo, że były tak ogromne i naprawdę ładne jakoś nie zrobiły na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Dopiero inny, z rzeźbami przed wejściem, wjazdami po bokach i rzędami kolumn sprawił że osłupiałem. W parkach, na murkach pod pałacami pełno ludzi leży, sz książkami, bez, śpią odpoczywają... :] Akurat trafiamy tysz na weselną sesję zdjęciową na schodach pod jednym z pałaców. Ściemnia się więc trzeba wyjeżdżać.




Z pomocą GPSa obieramy drogę na mosty przez kilka odnóg Dunaju. Na największym oprócz straszliwej wichury, która zaczęła się jeszcze w mieście, łapie nas ulewa. Zajeżdżamy więc na przystanek tramwajowy, a że deszcz wygląda na przelotny robimy tam sobie tradycyjnie makaron z cebulą i keczupem ^^. Nie wiem na co ludzie śmieszniej patrzyli - na gotowanie na przystanku, czy na to jak jedliśmy z Jackiem w budkach telefonicznych :D (tam najmniej wiało) Po zjedzeniu wyjeżdżamy z Wiednia. Wyjeżdżamy z Wiednia. Wyjeżdżamy... wyjeżdżamy... wyjeżdżamy... czasem po jezdni, czasem chodnikiem, czasem po ścieżkach rowerowych, których jest tutaj też pełno. W końcu miasto się kończy i trafiamy na naszą EuroVelo 9-tkę. Jedziem szukać noclegu. Wieje tak, że nie sposób prosto jechać (centralnie z lewej strony). Zatrzymujemy się przy "ambonie" leśniczego, ale po wejściu i zobaczeniu jakie to małe, syf i pająki stwierdzamy że jedziemy dalej. Tam znajdujemy jakąś strasznie nieurodzajną polanę usianą kamieniami, no ale osłoniętą od ludzkich spojrzeń i wiatru więc idziemy spać.



NA GŁODNEGO :(
A wieczorem z drzew wyleciały jeszcze 3 kuropatwy brzmiące jak jakiś helikopter :D

86 centów dla tego pana!  -  Poniedziałek, 19 września 2011

Trochę kropiło więc średnio szybko się zebraliśmy. Czem prędzej do sklepu bo już umierałem z głodu. Znaleźliśmy po drodze supermarket Hofer (w Polsce Aldi) gdzie kupiliśmy brakujące zapasy. Centy znów pozytywnie nas zaskoczyły. 20 Euro już nie było potrzeby rozmieniać. Z garści drobniaków swoich i Jacka nazbierałem 87 centów i poszedłem je wydać (no żeby nie nosić). Kupiłem 2 kilo bananów (po 39 centów) i idę do kasy. A tam naspeedowana kasjerka policzyła moje banany razem z zakupami za jakieś 150 Euro gościa przede mną (zapłacił i nawet nie zauważył). No to mówię, że te banany to moje, a kasjerka żebym panu zapłacił. No i dostał garść żużlu :P . Śmieli się z tego z kolegą chyba jeszcze dłużej od nas :) . Najedzeni możemy jechać dalej. Nie dość że wiatr masakralny to jedziemy przez najbardziej wietrzne tereny (wstawiane są tu prądotwórcze wiatraki. Podjazdy jedne z najcięższych z drogi bo niby zimno, więc w kurtkach jedziemy, a na podjazdach grzejemy się strasznie. Potem teren się już wypłaszcza. Znajdujemy kopę ziemniaków przty drodze (bierzemy z 5) i zatrzymujemy się przy kiblu. Z zewnątrz wygląda jak zwykła buda a tu fajnie wyposarzony, ze światłem, podpięty pod rury i w ogóle.
Jechaliśmy dalej i co raz zatrzymywaliśmy się pod drzewami bo padał nieprzyjemny deszcz. Jadąc widzimy sporo zwierzyny biegającej na polach i przez ulicę - sarny kuropatwy itp :) . Około 19 znaleźliśmy miejsce na nocleg bo zanosiło się na burzę. I właśnie kiedy wyciągnęliśmy i rozłożyliśmy sypialnię lunęło jak z cerbera! Wiatr miotał namiotem jak szatan więc jak najszybciej rozstawiliśmy go i wleźliśmy do środka. Mokro - sakwy mokre, podłoga mokra, karimaty mokre. Dodatkowo mokry też śpiwór z otwartej sakwy :( . Wypijamy austriackie pivko i się kładziemy. Namiot trochę przecieka (źle rozbity). Budzę się cały w śpiworze, a kaptur od śpiwora mokry. Siąpi dalej deszcz, a do Polski 2 dni i 320km. Będzie ciężko...




Spina!  -  Wtorek, 20 września 2011

... No ale jechać trzeba. Jak się okazało spaliśmy 1,8km od granicy czesko - austriackiej (w linii prostej z kilometr). No i jechaliśmy - dość szybko i równo. Pierwsze 60km aż nas zaskoczyło gdy zatrzymaliśmy się na postój przy Kauflandzie (kupiliśmy skvarkową pomazankę i sos czosnkowy). Po drodze (przez cały dzień) widzimy spore elektrownie solarne. Robią wrażenie, choć dziś raczej dużo prądu nie naprodukują :P . Po tych pierwszych 60km pogoda się ogarnia i nie pada już aż do wieczora (i po wieczorze też nie ;P ). Mamy na drodze kilka bardzo ciężkich podjazdów. Ciężkich głównie z powodu że jesteśmy ciepło poubierani i spoceni więc rozbierać się też nie za bardzo. Zjazdy natomiast zazwyczaj są wiatrem w twarz lub po słabej nawierzchni. Widzimy po drodze fajny, ale jak na mój gust przesadnie odnowiony zamek, który wyglądał bardziej jak hotel :P . W Kromirez wpadamy na ładne stare miasto, kupujemy makaron i ketchup na wieczór i dalej, do Ołomuńca. Tam też spotykamy Polską wycieczkę (Z Lublina chyba). Zajechaliśmy tam już po ciemku i tylko na szybko objechaliśmy stare miasto, tętniące nocnym życiem. 10 km dalej zjeżdżamy na drogę podrzędną, potem na jeszcze podrzędniejszą, by w końcu rozbić się na przeoranym błotnistym polu -.-




Z przygodami  -  Środa, 21 września 2011

Noc jedna z gorszych. Spałem na jakichś 3 kamieniach i nie było za wygodnie. Rano Jacek (podobno) próbował rozpalić ognisko ale się gaz w zapalniczce skończył. Trzeba było ruszać ostatni raz w drogę. Wczoraj skończył nam się też gaz w butli Jacka więc jedzenie też było na zimno (sałatka chlebowo - keczupowo - kukurydziana fuj :P ). Ledwo ruszyliśmy i zaczęły się podjazdy. I to jakie :o. Chyba najcięższe przez całą wyprawę (albo to wczorajsze zmęczenie). W każdym bądź razie droga do Opavy jest ciężka. No oprócz świetnych zjazdów, gdzie można troche poszaleć :] .
Dojeżdżamy po 16 i wstępujemy do Lidla. Kupuję najtańsze parówy (83% mięsa :O) i bułki i jem z keczupem. Iza dostaje info że za 2 godziny ma pociąg z Raciborza. Nam się tak nie spieszy więc się rozdzielamy (Iza ciśnie sama). My zajeżdżamy na pocztę - wreszcie wysyłam kartki. Potem jeszcze do sklepu po Kozele i inne pamiątki i w drogę. Okazuje się, że za Opavą jest już płasko więc jedziemy szybko póki jasno. Niestety mamy końcówkę września więc ok 19 zaczyna się zciemniać. Parę minut po 19 wjeżdżamy do Rzeczypospolitej Polski. Wrażenie jest nie za dobre - ładna droga od granicy zrobiona chyba na pokaz zaraz się kończy. Do tego miasteczka są zadymione i jakieś ponure. Zajeżdżamy na dworzec w Raciborzu i zaczyna się wielka rozkmina. W końcu staje na tym, że pojedziemy za godzinę do Rybnika pociągiem, z tamtąd do Katowic rowerami i z Katowic o 5:08 TLKiem do Ełku/Wawy. Po drodze jeszcze rodzice wpadli na pomysł, żeby kilka godzin różnicy nie czekać na dworcu w Katowicach (na którym można podobno łatwo dostać po gębie, o czym nawet przestrzegł nas typ w pociągu :P ), a żeby zajechać do koleżanki Adama, do Mikołowa, które było tak czy siak po drodze. No ale trzeba było jeszcze tam dojechać. Kierując się na Katowice wyujeżdżamy z Rybnika i ... masakra x|. Nic nie widać, samochodów sporo, oślepiają nas co chwilę, jeszcze częściej wpadamy na typowe dla polskich dróg wielkie i głębokie dziury (czasem aż dziwię się że Saphirka się tak dzielnie trzyma bez usterek). Jazda jest nieco przerażająca. Po jakimś czasie jednak wjeżdżamy do jednej miejscowości, potem drugiej, trzeciej, drogi są oświetlone a nawierzchnia dużo lepsza. Oznakowania jednak pozostawiają sporo do życzenia i w pewnym momencie już nie wiemy czy dobrze się kierujemy. Zajeżdżamy na stację Crab, gdzie facet tłumaczy nam elegancko drogę do samego Mikołowa (uwzględniając wszystkie skrzyżowania, ronda, mijane stacje benzynowe, nazwy ulic itd :) ). Wbijamy na czteropasmową ekspresówkę, która jest jednak zaskakująco pusta. Jedziemy więc sobie bezwnikowo, a tu z 3 km od Mikołowa zakaz ruchu rowerów :x . No nic jedziemy. Zaraz mamy zjazd na centrum Mikołowa. Bez większych problemów trafiamy też na rynek, gdzie mieliśmy się spotkać z Martyną. Na rynku znajduje się bardzo fajna fontanna, wyglądająca jakby woda rozsadziła brukowany chodnik. Po chwili dostaję telefon z wskazówkami jak do jechać do domu Martyny. Faktycznie jest to bardzo blisko więc już po chwili siedzimy w ciepłym domu przy jajecznicy z grzankami w rękach (mmm) . Po chwili rozmowy i zjedzeniu idziemy na jakieś pół godziny :P spać. Po tym czasi zbieramy się bez zbędnej zwłoki - zgodnie z planem. Martyna rozpisuje nam wcale nie taką prostą drogę do Katowic i na dworzec. Jeszcze raz wielkie DZIĘKI za ten nocleg :) . Dojeżdżamy jednak jakoś strasznie późno (4:40) i zaczyna się robić nerwowo, bo nie widać dworca. Mając niecałe 20 minut do odjazdu znajdujemy w końcu dworzec i zaczynamy szukać bankomatu. A tu jak na złość jakieś wpłatomaty. Kiedy znajdujemy bankomat, już skończyłem transakcję i czekałem na kasę, gdy się zaiwiesił :/ . W końcu udaje się znaleźć następny - wypłacam 200 żeby było szybciej i lecimy pod prąd na dworzec. Potem szybko podziemiami na peron i do pociągu. ZDĄŻYLIŚMY! 




W pociągu oglądamy zdjęcia i szybko zasypiamy. Za Wa-wą, gdy Jacek wysiada, przypinam rower zapinką w wagonie żeby się nei przewrócił. No i nie mogę znaleźć teraz klucza :/ . Chyba w Ełku będzie akcja cięcie linki...
[kuurde tyle zamieszania że właściwie nie ma żadnych zdjęć ;o]

Uff, kombinerkami i brutalną siłą udaje mi się ją przerwać parę km przed Grajewem. Nieźle się patrzył konduktor na mnie, ale jak zacząłem mu tłumaczyć że zgubiłem klucz powiedział że on chce tylko bilet :D .
No i dojechałem :]
Dzięki wszystkim którzy dotrwali w czytaniu relacji do końca :)


Mapka trasy:





Do następnego :)















Ku fiordom norweskim



Trochę liczb:
- Czas: 4 czerwca-4 lipca 2011
- Państwa: Niemcy, Szwecja, Norwegia
- Kilometry: 3200
- Średni dzienny dystans: 103 km
Poszło dętek:
- Dni: 31
- Dni deszczowych: wcale niedużo ;)
- Widziane łosie: 3
- Wywrócone łosie: 1
- Meszki: Miliard




                Nie jestem pewien czy byłem w pełni świadomy faktu że podjąłem się tak długiej wyprawy, tak dalekiej i samotnej oraz jak się okazywało momentami – tak ciężkiej. Moje myśli skupiały się wokół Skandynawii już od dłuższego czasu, jako o miejscu gdzie chcę pojechać bez względu na cokolwiek. Decyzja podjęta została może miesiąc przed wyruszeniem, nie mniej przygotowania odkładały się z dnia na dzień, a początek czerwca się zbliżał. Dokładniej 4 czerwca. Wszystko co potrzebne, poza właściwymi mapami udało się spakować i nie przekładać dnia wyjazdu. Późnym popołudniem po usłyszeniu niepewnego „powodzenia” od rodziców ruszyłem pokonując rowerem drogę do Lublina na PKP gdzie jeszcze raz pożegnali mnie i pomogli załadować się do przedziału. W wagonie okazało się drużyna znajomych jechała do Warszawy. Jeden facet w pociągu po usłyszeniu dokąd się wybieram był nieźle zaskoczony że jest jeszcze młodzież która robi coś innego niż jaranie zielska. W Warszawie przesiadka, trochę przysnąłem i bym nie zdążył się wypakować z rowerem z wagonu ale pomoc nadeszła. Za godzinę miałem już pociąg bezpośrednio do Szczecina. Całą noc po trochu przespałem i czuwałem, o siódmej z samego, pięknego rana byłem na miejscu. Była niedziela więc zanim znalazłem jedyny non stop otwarty kantor – trochę minęło i zwiedziłem przy okazji miasto. Jakiś Szwed jak się go o drogę zapytałem do owego kantoru powiedział mi tylko że na takim rowerze nigdzie nie ujadę, a szczególnie po Polsce. No to się przekonamy. Przed południem wyjechałem ze Stettina ( faktycznie, niemieckie to miasto w dużej części – czuć było ) i do granicy w palącym słońcu dojechałem. Co przyniosła zmiana kraju z Polski na Niemcy? Drogi lepsze o ile tylko się da i jakieś takie dziwne uczucie że wszystko jest na swoim miejscu i w porządku. Charakterystyczne ( nie wiem, może to tylko w tej części tak jest ) ale sporo domów mijanych miały dachy kryte grubą, ładną strzechą a same ściany bielone niczym w skansenie.

 Eggesin, za tą miejscowością na ścieżce rowerowej orientuję się że coś bagażnik słabo trzyma sakwy. Okazuje się że nie ma jednej śrubki która musiała być od dłuższego czasu poluzowana i teraz się zgubiła. Burza mózgu i wpadłem na pomysł, żeby dać śrubkę od błotnika bo jest identyczna. Wszystko się trzyma i jadę dalej. Ueckermunde nad Zalewem Szczecińskim, Anklam gdzie w barze tankuje wodę. Ludzie wylegują się nad rzeką przy moście w niedzielne popołudnie. Sielanka. W okolicach miejscowości Zussow celowo muszę zboczyć z trasy bo nie zapowiada się na znalezienie dobrego miejsca na nocleg. Za małą wioską rozbijam się na skraju lasu i rzepaku. Nadciągający mrok sprawia, że w kilka minut rozkładam schron by za chwilę słuchać grzmotów i bicia mocnego deszczu w ściany namiotu samemu pozostając o suchej nitce.
                Rano po zwinięciu obozu około godziny 8 jestem już w drodze, leśnej drodze która po kilkunastu km się kończy, a szkoda bo piękna. Dalej pędzę raz szosą raz ścieżkami, które o dziwo że rowerowe to są wyłożone kostką. Telepie niemiłosiernie ale lepsze to niż pobocze dróg szybkiego ruchu. Jacyś Niemcy z sakwami zatrzymują mnie i widać też lekko zniesmaczeni pytają jak długo jeszcze utrzyma się taka droga. Uprzejmie oznajmiłem że jeszcze się pomęczą.  Mijam Greifswald i bez zbędnych postoi dojeżdżam do Stralsund.  Tutaj zakupy , zwiedzać raczej nie ma czego ( chyba się myliłem ) więc udaję się na wyspę. Rugia wita mnie pochmurną pogodą, jednak nie deszczową więc jedzie się przyjemnie. Krajobrazy zmieniły się. Muszę przyznać że cała wyspa ma w sobie coś specyficznego czego nie umiem opisać.  W planie miałem zobaczyć Arkonę ( Ostatni bastion Pogaństwa który bronił się aż do 1168r ). Tutejszy gród chroniło z jednej strony 45 metrowe urwisko wpadające prosto do morza. W Sassnitz stwierdziłem jednak, że pominę kilka punktów na trasie wyprawy i od razu popłynę do Szwecji. W tym małym portowym miasteczku znalazłem się jak już ciemność zapadła. Po odszukaniu informacji w porcie dowiedziałem się że prom do Trelleborg odpływa dopiero o 2 w nocy, tak więc do tego czasu miałem kilka godzin podczas których oglądałem burzę na lądzie/sztorm na morzu oświetlony portowym światłem oraz raz po raz błyskawicami. Oprócz tego połamałem statyw do aparatu , przespałem się pod jakimś zadaszeniem oraz spotkałem w sumie 3 Polaków.  Bilet kosztował 20E, prom płynął około 3 godzin.

                Witamy w Skandynawii. Trelleborg. Fajne miasteczko, od razu po wyjściu z pokładu promu na tą ziemię dało się poczuć że to Skandynawia. Miasto do złudzenia przypominało mi budynki Szwedów w „Kozakach” . Ładna, ale i inna zabudowa niż dotychczasowo spotkana, czerwone dachy, na obrzeżach schludne domki. Więc poza chmurami podoba mi się. Ruszam na północ. Krajobrazy w 98% rolnicze i ten stan rzeczy utrzyma się aż mniej więcej do poziomu Goteborga. Zielono i żółto. Po drodze w Svedali robię zakupy oraz wstępuję do Biblioteki gdzie bardzo miła pani gdy usłyszała że chciałbym zrobić zdjęcia mapom pokiwała głową że nie . Skserowała mi natomiast kilka kolorowych stron mapy Szwecji z atlasu które obejmowały aż Oslo a do tego były w odpowiedniej skali. Pięknie podziękowałem i ruszyłem dalej. W okolicach Lund oprócz ścieżek rowerowych przecinałem ścieżki przeznaczone dla konnych turystów. Wieczorem, w pobliżu Billesholm, niedaleko od Helsingborga rozkładam namiot bez żadnych obaw jak w przypadku Niemiec. Jak wiadomo prawo w całej Skandynawii pozwala obozować wszędzie ( aby 50 m od zabudowań ), oczywiście zostawiając po sobie porządek. Do tego dochodzi fakt że jest to kraina dużo mniej zaludniona niż reszta Europy. Do tego dodam jeszcze kolejny drobny fakt, że wszystkie miejsca w których nocowałem były po prostu ładne albo przepiękne.
                Na kolację prowiant z Polski, na śniadanie też. Ale właśnie się skończył i od tej pory będę przyswajał miejscowe, drogie kalorie.  Tak więc następny dzień, a drugi w Szwecji okazał się całkiem słoneczny, jedynie wiatr utrudniał jazdę.  Postanowiłem kupić wodę, nie znając ceny (dużo za dużej ) poprosiłem o takową i po tym brałem już tylko ze stacji bądź od ludzi ( nawiasem mówiąc wodę z kranu mają naprawdę dobrą ).  Mijam Astorp, Angelholm, Laholm gdzie z ciekawości zapytałem się o cenę noclegu w pierwszym lepszym hotelu ( były dwa ) . 800 koron jeśli mnie pamięć nie myli a więc delikatnie podziękowałem,  dostałem mapę okolicy po czym ruszyłem dalej. Aż do Halmstadu prowadziła ścieżka rowerowa w malowniczej scenerii. Gdy miasto zaczynało się pojawiać przede mną robiło się już powoli mrocznie. Niedaleko jakiejś fabryki, na pofalowanym podłożu rozbijam namiot i zabieram się za kolację – apelmose + makaron + mleko (z proszku ) . Serdecznie nie polecam;)

                 Następnego dnia pierwszym działaniem było odszukanie miejsca gdzie mogę podładować komórkę. Deszcz lał z nieba więc spędziłem dobre 2 godziny w bibliotece miejskiej ( imponująca ) gdzie pooglądałem jakieś foldery, gazetki, tymczasem komórka dobiła do 100%. Robiło się względnie późno, deszcz nie ustawał więc ruszyłem niechętnie w drogę do Falkenbergu odbijając w stronę morza zamiast pędzić główną trasą. Im bliżej wody tym więcej wody również lało się z nieba. Gdy jechałem tuż obok wybrzeża gdzie wzburzone fale rozbijały się o skały, wiatr nabierał niesamowitych prędkości. W pewnym momencie po prostu trzeba było zatrzymać się na przystanku, co dawało z lekka ochronę przed żywiołem. Wtedy pozostało mi  tylko zjedzenie „Marii”. Paczka się skończyła więc dalej. Cały mokry przejechałem przez Falkenberg robiąc małe zakupy po drodze. Następnym punktem na trasie było Ullared oddalone o około 32 km. Chmury powoli się rozpływały na niebie. Wjeżdżałem w rejon większego zagęszczenia jezior, krajobraz zmieniał się z rolniczego w leśny. Doprawdy imponujące są zachody słońca nad jeziorami północy. Dzisiaj zachodzące słońce nadawało im pięknego złotego koloru. Znalazłem miejsce przy wodzie z takim widokiem, że potem  żałowałem pojechania jeszcze dalej kilkunastu kilometrów. W końcu rozłożyłem się w połowie między główną drogą a jakimś gospodarstwem. Dookoła zieloniutkie łąki i lasy, komary mordowały, na szczęście nie meszki. Jeszcze nie meszki…
               Następnego dnia do południa wietrznie. Omijam szerokim łukiem Goteborg dzięki czemu trafiam na dosyć długi, kilkukilometrowy podjazd który kończy się jakąś małą mieściną na szczycie skąd rozciąga się niezła panorama.  Wjeżdżając  nieźle się zgrzałem natomiast zjeżdżając trzeba było założyć wind stoper. Za miejscowością Alingsas tuż przy jeziorku z trudem znajduję kawałek miejsca na ścieżce która biegnie między skalistym brzegiem a stromym wzniesieniem porośniętym lasem.  Jest naprawdę nieźle.

             Rano jak wstawałem mało brakowało a bym wpadł  wślizgiem do wody. Pokręciłem się trochę po okolicy robiąc zdjęcia po czym niechętnie odjechałem z tego pięknego miejsca. Niedaleko jest miasto – Trollhattan! Trochę okrężną drogą dojeżdżam do Lilla Edet skąd kieruję się na Autostradę z zamiarem skrócenia sobie trasy do Uddevali. Wszystko pięknie, kierowcy trąbią czasami  a ja osiągam zawrotne prędkości. W pewnym momencie przemknęła drugą stroną milicja. Capneli mnie gdy byłem już na zjeździe do miasta. Wychodzi z radiowozu dwóch Szwedów, z czego rzecz jasna jeden był czarnoskóry.  Jak się okazało byli bardzo mili i szło się dogadać, próbowali wskazać lepszą drogę. Pouczenie i groźba że wyślą mnie z powrotem do Polski jak jeszcze raz wjadę na autostradę. I to tyle, rozjechaliśmy się, ja w poszukiwaniu marketu gdzie zaopatrzyłem się na dłużej. Odszukałem właściwą drogę i jechałem aż do zmroku ( który tutaj o tej porze nadchodzi naprawdę późno ). Większość trasy to jakiś rezerwat, klimaty często bagienne, lasy, czasami wioska. Przy drodze pasie się nawet łoś!
                Kolejny dzień to ostatnie kilometry Szwecji. Norwegia wita słońcem . Pierwszym większym miastem jest Halden gdzie zatrzymuję się dłużej zwiedzając bastion/fortecę Fredriksten z XVIIw. górujący nad miastem. Wieczorem dojeżdżam do Sarpsborga gdzie mam problem ze znalezieniem miejsca na nocleg. W końcu znajduję ustronne miejsce na wzniesieniu , osłonięte od widoku w samym centrum osiedla z domkami.

               Dalej kieruję się na zachód żeby nie jechać główną drogą. Tak dojeżdżam do Fredrikstat. Od pewnego czasu plastikowy pedał zaczął się rozlatywać i teraz całkiem odleciał. Jest niedziela i wszystkie sklepy/serwisy zamknięte tak więc prowizorycznie montuję ten strzępek i jazdę mam utrudnioną, ale możliwą.  Powolutku dojeżdżam do Moss nad Oslofjorden. Dalej coraz ciekawsze widoki psuje niewygoda jazdy. Docieram jedynie na przedmieścia Oslo, przed miasto o nazwie Ski. Nocuje w zieloniutkim polu.
Rano pogoda gorsza być nie może na spakowanie się i wyruszenie. Otóż jest zimno, pada, mgła i nastrój depresyjny, który poprawia się po znalezieniu sklepu w którym młody Norweg montuje mi darmo dosyć drogie, ale i porządne tak zwane pedały ( wytrzymały kolejne 8k km ). Wszystko się trzyma jak należy więc można jechać na podbój Oslo.
               Z przejechaniem przez stolicę i dostanie się w co ciekawsze miejsca większych problemów nie było, wszędzie biegną ścieżki rowerowe. Miasto znajduje się na zakończeniu Oslofjordu który wcina się na około 100km w głąb lądu i mimo nazwy nie jest fiordem ( w sensie geologicznym ). Kilka godzin zwiedzam i odpoczywam w centrum  – niezwykle pięknie się prezentuje. Uśmiechnięci ludzie spacerują sobie beztrosko po alejkach. Za miesiąc przeżyją tutaj szok..
                Wyjechanie zajęło dużo czasu, jak to ze stolicy. Przebijam się przez ring 1, ring 2 i ring 3, w oddali widać znaną skocznię w Holmenkollen.  W miarę oddalania się od Oslo coraz mniej ludzi a coraz więcej przyrody. Kieruję się na Hanefoss. Problem w tym że w pewnym momencie nie zawróciłem z jakiejś nieutwardzonej ścieżyny. Chciałem sobie zrobić skrót, co przy braku bardzo dokładnej mapy było błędem. Spotykam jakąś panią co po górskim szlaku jeździ sobie konno. Potwierdziła jak się zapytałem czy dobrze jadę na jakąś tam małą miejscowość, tylko, że później miałem wiele okazji żeby zbłądzić na rozstajach dróg, no i zbłądziłem. Mijam dwóch rowerzystów górskich i to jedyni ludzie do końca dnia spotkani w tej głuszy. Z jednej strony jestem zachwycony górskimi widokami północnej przyrody gęsto poprzecinanej zimnymi strumieniami.  Z drugiej strony zaczynam się denerwować bo robi się późno a nie wiem gdzie jestem wjeżdżając na kolejny podjazd po szutrowych ścieżkach.  W końcu wypatruje jakiś znak który prowadzi do Finstadt. Co najlepsze takie coś jest nawet na mojej mapie więc ruszam w tą stronę. Tylko 3 km. To było najdłuższe 3 km w moim życiu. Szlak jak w tatrach, więc sakwy w dłoń i 200 metrów do przodu, wracam po rower, przynoszę, biorę sakwy, idę, wracam i tak się męczę aż do zmroku. Nie muszę chyba pisać, że inaczej się nie dało… W pewnym momencie na mojej drodze pojawia się potok szeroki na 10 metrów i głęboki na tyle aby dało się przejść.  Mam do wyboru iść do jakiejś niewiadomej kładki 2 km dalej albo się przeprawiać. Tak więc sakwę z całym dobytkiem nad głową i powolutku posuwam się do przodu, wytężając wszystkie zmysły żeby się nie poślizgnąć. Z powrotem po drugą, z powrotem po rower. Udało się. Potok ten wpadał niedaleko do jeziora nad którym znalazłem około godziny 23 kawałek polany na którym się rozbiłem.  Dookoła cisza, w nocy jedynie bębnił deszcz o ściany namiotu.

               Robiąc sobie kolację zorientowałem się, że mam strasznie rozwalonego paznokcia na dużym palcu u nogi. Zdarty do połowy, widocznie sprawiłem to sobie przy przeprawie, woda była tak lodowata, że nie poczułem. Następnego dnia kończę odcinek tych 3 kilometrów ( dobre 2 godziny ). Finnstadt jest to ( nie wiem co tutaj wstawić ) które składa się z 3 zamkniętych domków, kranu z pitną wodą i stadka owiec z dzwoneczkami. Sielankę mają tutaj te owieczki skoro chodzą luzem i nie boją się ( w takiej dziczy nawet ) że coś je upoluje więc i mi raźniej się zrobiło. Tankuję wodę po czym trochę zdesperowany szukając ścieżki która mogłaby mnie zaprowadzić do cywilizacji okrążam jezioro przy którym znajduje się Finnstadt. Znaki dużo mi tutaj nie mówią, nie znam tych szlaków, nie znam norweskiego.  Jest jakaś tama przy której piję wodę prosto z jeziora ( krystalicznie czysta ), w oddali płynie dwóch facetów w łódce. Po trzech godzinach słyszę dzwoneczki owiec, znaczy jestem z powrotem w Finnstadt. Odnajduję rower i wtedy doznałem olśnienia i zarazem ostatniej myśli która może mnie stąd wyprowadzić. Przy małym płotku jak tu wjeżdżałem był znak przy którym była szutrowa droga, jedyna w to miejsce przejezdna dla samochodów.  Mogłem na to wcześniej wpaść.. Uciekło mi tylko kilka godzin na bezmyślnym błąkaniu się po pięknym norweskim odludziu.  Dobrze domyślałem się, że ta droga wyprowadzi mnie na jakąś główniejszą. Kilka kilometrów zjazdu i jestem na szosie, niedaleko jest obóz dla młodych, którzy machają strudzonemu rowerzyście. Kieruję się teraz już wiedząc o swoim położeniu w stronę Jevnaker. Przeogromny zjazd, dobre 12 km 16% nachylenia prosto do Jevnaker gdzie robię postój na ładowanie baterii i zakupy. Następnie Hanefoss – tutaj hitem jest to co możecie ujrzeć na zdjęciach – szum jak na Niagarze. Stąd drogą nr 7 ruszam do Bergen od którego dzieli mnie ponad 400km. Mijam podłużne, rynnowe jezioro Kroderen które jest przedsmakiem widoków jakie czekają przy fiordach na zachodnim wybrzeżu. W Gol spotykam rodzinkę z Polski, facet zajmuje się tutaj budowlanką. W mieście jest Stavkirke ( drewniany kościół ), jednak płatne wejście i już zamknięte. A do tego bardzo dobrze osłonięty mimo swoich rozmiarów. Nocleg kilkanaście km dalej znajduję tuż przy rzece.
                  W dalszej drodze momentami silny deszcz przerywa mi jazdę . Z atrakcji jakie mnie spotykają tego dnia to całkowite zniszczenie osi na której kręcą się pedały ( oczywiście nie mam klucza który by to dokręcił – zresztą gwint jest już tak starty, że wymaga całkowitej wymiany ) . Prowizorka nie daje rady, więc przez kilkanaście następnych kilometrów prowadzę w deszczu rower aż dochodzę do Geilo gdzie zastaje mnie mrok więc zrezygnowany idę spać.

                 Rano pierwsze co robię to poszukuję kogokolwiek kto jest w stanie mi pomóc. Miejscowość ta mimo że nieduża to sportowo nastawiona do życia ( głównie narciarsko ) . Młody spec w sklepie sportowo-turystycznym podejmuje się tego zadania. Ja w międzyczasie przyglądam się jak drugi Norweg przepuszcza narty przez specjalną maszynę. Przy rowerze były problemy ale w końcu się udało, za co byłem mu niesamowicie wdzięczny. Pieniędzy nie chciał, życzył tylko powodzenia.
                 Następny odcinek trasy był jednym z trudniejszych i najładniejszych. Na południu Hardangervidda, na północy Hallingskarvet. Sporo ciężkich podjazdów oraz tyle samo zimnych zjazdów polane obficie deszczem. Za to rekompensata w postaci widoków – góry, które mimo czerwca pokryte grubo śniegiem a w nich lodowate jeziora. Pogoda bardzo przewidywalna – widać jak na dłoni gdzie jakie chmury pędzą, gdzie będzie padać a gdzie słonce za chwilę wychynie.  Do Laponii daleko a już tutaj dotarli pseudo handlarze pseudo pamiątkami związanymi z reniferami, Saami, trolami.

Góry te kończą się ponad dwudziesto kilometrowym zjazdem przy którym zamarzłem chyba kilka razy.. I tutaj szacunek dla Norwegów bo koniec tego zjazdu to maleńka budka w której jest prąd, ciepła woda.. i oczywiście toaleta. Otwarte dla wszystkich. Zagrzewam się tutaj dwie godziny ładując baterie i robiąc „szamę”. Koniec dnia to kolejny ogromny zjazd tym razem ścieżką rowerową przy zboczach stromych gór skąd widok powala na kolana.. Z pionowych ścian skalnych widać białe linie – wodospady. Ścieżka biegnie raz przy drodze , raz odbija w stronę przepaści pozostawiając tunele tylko dla samochodów. Za miejscowością Eidfjord, przy Hardangerfjordzie rozbijam namiot.

                    Poranna jazda wzdłuż fiordu dobrze działa na psychikę ;) Docieram do przystani w Kinsarviku. Czekając na prom gotuję sobie obiad. Podjeżdża sakwiarz z Niemiec z którym trochę rozmawiam, jedzie sam na Nordkapp. On też zajmuje się obiadem. Mimo niedzieli nie trzeba było długo czekać, prom podpływa, samochody wjeżdżają, facet sprzedaje bilety ( średnio 30—50 koron za taki przejazd ).

 Na pokładzie widać wyraźnie kto płynie pierwszy raz a dla kogo to norma. Żegnam się z Niemcem i wysiadam, prom płynie jeszcze do kolejnej  przystani. Ląduję w Utne skąd ruszam wzdłuż Hardangerfjordu do Jondal. Tutaj prom do Torvikbygd. Jacyś Niemcy z przyczepką kempingową pytają o podróż. Pojawia się deszcz który na zmianę ze słońcem pojawia się i znika. Raz tak przywalił, że trzeba było kryć się pod wywróconym drzewem. Wieczorem przejeżdżam przez dolinę żywcem wyjętą z Władcy Pierścieni ( albo z temu podobnych klimatów ) . Coś w tym jest bo tej nocy oprócz miliardów meszek jakiś stwór mógł mnie pożreć. O trzeciej nad ranem ( więc w ciemnej nocy jeszcze ) z różnych stron namiotu , raz bliżej, raz dalej coś wydawało tak zatrważający dźwięk, że przestawałem oddychać. Opisałbym to jak szczekanie stu kilowego psa, ciężkie i ponure a zarazem donośne. No nic.. przeżyłem, nie był głodny.
Rano po ujechaniu stu metrów i pobraniu wody ze strumienia poszła dętka. Wymiana odbyła się na przystanku autobusowym. W Eikelandsosen uzupełniam zapasy „Marii” oraz marmolady. Z Hattvik promem  płynę do Osoyro z którego już mam rzut beretem do Bergen. A dokładniej 30 km które wydają się być początkiem Bergen.
                 Jak wygląda Bergen ? Mnóstwo domków rozsianych na ogromnej przestrzeni, na wybrzeżach. Centrum oczywiście posiada większe budowle ale zapamiętałem to miasto bardziej tak miasteczkowo. Pod względem liczby ludności 100 tys mniej niż w Lublinie  a jest drugim co do wielkości miastem Norwegii. Można się oczywiście zaopatrzyć w spam pamiątek związanych głównie z Vikingami.  Wyjazd z, był równie długi co wjazd do , bardzo rozproszone miasto. Rozbiłem się gdzieś na obrzeżach, wieczorem do namiotu zajrzał mi facet co spacerował z psem.

                   Następnego dnia słonecznie więc robię „stówę” zostawiając za sobą Hordaland a wjeżdżam w Sogn Og Fjordane. Przeprawa na drugi brzeg Sognefiordu i robię jeszcze dużo km korzystając z tego, że słońce zachodzi po 23. Następnego dnia znów podążam wzdłuż najdłuższego fiordu Europy. Widoki – nieziemskie.
Mijam ogromny wodospad którego nazwy nie zapamiętałem. Przejeżdżając obok momentalnie zamokłem. Mijam tunel długości 7km z zakazem wjazdu dla rowerów. Mijam piękne drewniane kościółki i nieliczne miejscowości, cały czas mając po prawej fiord, po lewej piękne góry. Jeszcze a propo tuneli bo było ich kilka, był nawet taki przy którego wlocie z obu stron były skrzynki a w nich latarki ( rozładowane ) ponieważ przez niespełna kilometr był całkowity mrok. Zazwyczaj jednak co kilkadziesiąt metrów są rozmieszczone na suficie żółte, niezbyt jasne światła. W końcu pod wieczór dojeżdżam do Solvorn gdzie coś mnie podkusiło ( może zła pogoda ? ) żeby zapytać się o nocleg w hotelu. 1100 koron. Znalazłem sobie więc darmową, wyniosłą ponad miasteczko górkę na której się rozbiłem mając epicki widok na zamglony drugi brzeg, na którym stoi Stavkirke w Urnes.
               Następnego dnia prom zabrał mnie do owego kościółka. 1130, najstarszy zachowany kościół klepkowy, piękne zdobienia, kolorek drewna bardzo ciemny, akurat oglądałem go we mgle i deszczu więc robił wrażenie choć skromniejszy od Stavkirke w Lom czy Bergen. Oczywiście na liście UNESCO. Następne 30 km wzdłuż Lusterfjorden i jestem w Sogndal gdzie kończy się etap fiordów a zaczyna piękna droga przez mękę. Otóż przez następne kilka h wjeżdżam z poziomu morza na ponad 1400m. Oppland oraz Park Narodowy Jotunheim. Kraina przepiękna w swej surowości, idealna sceneria dla tego co jest opisane w sagach. Po prawej mijam Galdhopiggen – najwyższy szczyt Norwegii (2469m.n.p.m)

Od pewnego momentu mogę się już tylko cieszyć baaardzo długim zjazdem prosto do Lom, jako wynagrodzenie za podjazd. Jednak jeszcze w Jotunheimie rozbijam namiot, co ciekawe na mchach i porostach wśród których płynęła woda którą tylko słyszałem.
Następny dzień zaczynam od zjazdu do Lom gdzie uzupełniam zapasy Marii oraz zwiedzam to i owo ( czyli kolejny Stavkirke )
                Powoli zmienia się krajobraz wraz z długą i nużącą drogą do Lillehammer. Tutaj pada mi drugi raz dętka. Miasto znane jest jako stolica sportów zimowych, a ja natrafiłem na ogromny peleton. Dalej kieruję się do Hamar i Elverum. Tutaj na stacji benzynowej pewien facet doradza mi bardzo dobrą drogę ( czyli po przeciwnej stronie rzeki ) Zero ruchu, droga bardzo ładna i tak docieram do Kongsvinger. W towarzystwie meszek rozbijam się przy jeziorku.
                 Następny dzień jakby bardziej pochmurny a ja wkraczam ponownie do Szwecji. Puste drogi biegnące przez niekończące się lasy – poezja. Torsby – kupuję mapę z łosiem na okładce. Szwedzi pod supermarketem masowo sprzedają truskawki w budkach przypominających… truskawki!
Jadę dalej przez lasy i jeziora. Wieczór więc szukanie miejsca na spanie – prosta sprawa bo co chwilę jeziora, przy nich często parkingi. Gdy późnym wieczorem pływam sobie na pusty już dawno parking przyjeżdża jeszcze dziadzio ze swoją wnuczką, która widocznie zaciekawiona rowerem z bagażami zmusza dziadka żeby mnie wypytał gdzie jadę i po co ;)

               Następnego dnia, który słońca mi nie szczędził pozwoliłem sobie na małą burżuazję w postaci zimniutkiego soku śliwkowego. Mijam takie miasta jak Hagforss, Filipstadt i docieram do Orebro. Miasto to leży przy jeziorze ( całkiem sporym ) Hjalmaren oraz bagnistych terenach na których utworzono jakiś park z niezłą infrastrukturą rowerową i nie tylko. To był chyba weekend sądząc po ilościach ludzi którzy postanowili aktywnie spędzić czas w te upalne dni.

              Nocleg przed Katrineholmem, za miejscowością Vingaker nad jeziorem rzecz jasna. Oprócz jeziorka pięknie wykoszony trawnik, parking, ławeczka, toaleta, kranik z pitną wodą i rozłożyste drzewo więc postanowiłem zostać tu na dłużej. Ot, po prostu odpocząć dzień, podładować akumulatory swoje, aparatu i komórki, popływać. Czego chcieć więcej, no może jedynie tego żeby mnie szczypawy nie nachodziły w namiocie ( bardzo mądra próba zniszczenia tej plagi zakończyła się 1-0 dla robactwa w postaci przypalonego namiotu ). Tak więc mija dzień wolny od jazdy, ja kończę książkę i jadę dalej w stronę Sztokholmu.
                Stolicę Szwecji zahaczam w niedużym stopniu, nie zapuszczając się do centrum i udaję się do Nynashamn. Jest to miasto portowe obsługujące Sztokholm a leżące 50 km na południe. Tutaj po kupieniu biletu (ok. 350zł z rowerem)  przyglądam się temu co przypływa i odpływa przegryzając czekoladą, której kupiłem za ostatnie pieniądze.
               Na pokładzie wreszcie prysznic po miesiącu. A i to nie od razu bo dopiero jak ludzie wymiękli, przestali okupować łazienki i poszli spać. Wyszedłem na pokład by zanurzyć się w „Not Unlike The Waves” Agalloch która to muzyka idealnie pasowała do nocnego przecinania fal Bałtyku.
O 3 w nocy łagodne kołysanie szybko mnie uśpiło w fotelu.

Przed południem byłem już w Gdańsku. Zobaczyłem kilka ciekawszych miejsc Trójmiasta gdyż dopiero o 22 miałem pociąg z Gdyni do Lublina. Nocna jazda z dosyć ciekawym człowiekiem którego poratowałem piwem ( niestety tylko szwedzkim ) za co on potem poratował mnie finansowo gdy okazało się, że jadę na złym bilecie.
             Lublin deszczowo przyjął tułacza ale już mi było wszystko jedno gdyż za 30km czekał mnie koniec wyprawy, prysznic i dobry obiad. ;)

Mapka trasy: